Smoleńskiej tragedii nie da się z niczym porównać, nie słyszałem jednak o dymisjach urzędników, o politykach nie mówiąc, a powinny się sypać, słyszałem natomiast o awansach.
Rok temu nie mogliśmy pojąć, dlaczego w środku Warszawy stanął w ogniu most, dlaczego nafaszerowano go deskami, a gasząc rano pożar, strażacy nie pomyśleli, że po południu też mogą zapłonąć. Niedawno prokuratura orzekła: było podpalenie, ale nie wykryto sprawców, naruszono przepisy budowlane, ale to tylko wykroczenie. Czy ktoś w warszawskim magistracie poniósł odpowiedzialność ? A spaliło się 120 mln zł, nie mówiąc o utrudnieniach w ruchu.
Sprawa klaczy, miejmy nadzieję, zostanie wyjaśniona lepiej i poznamy przyczynę padnięcia arabów, a niezależnie od rangi nadużycia winowajcy poniosą odpowiedzialność.
Nikt nie może powiedzieć, że państwa polskiego nie było stać na zorganizowanie porządnie lotu prezydenta ze świtą do Smoleńska, a stolicy na monitoring mostu czy wreszcie stadniny w Janowie na dopilnowanie dostępu do klaczy. To nie brak pieniędzy jest zatem źródłem państwowego dziadostwa, ale nienależyte wykonywanie obowiązków przez różnej rangi urzędników, menedżerów publicznego majątku, niestety – także organy ścigania, a nieraz i sądy.
W zeszłym tygodniu Sąd Najwyższy badał pozew miasta Płocka przeciwko dwóm inżynierom nadzoru projektowego przy budowie amfiteatru nad Wisłą. Okazało się, że nie mogli się porozumieć, a błędy na wstępnym etapie naraziły miasto na ekstra 3 mln zł. Miasto przegrało, a sędzia SN powiedział, że sprawa, w szczególności ekspertyza, była prowadzona, jakby pozwanym była spółka wykonująca projekt, a nie inżynierowie nadzoru. Sąd niższej instancji nie ingerował jednak, bo przecież miasto miało prawnika. A może jednak powinien interweniować, jeśli pełnomocnik nie był zbyt aktywny?