Jakiś czas temu pewna prawniczka mieszkająca w Australii opisywała mi niezwykłe jak na antypody wydarzenie. Otóż w Sydney odbyła się manifestacja. Zjawisko – trzeba to zaznaczyć – w tym kraju niezwykle rzadkie. Cała historia nabrała jeszcze rumieńców, gdy okazało się, że manifestowali zwolennicy KOD, którzy starli się na słowa z członkami miejscowego klubu „Gazety Polskiej". Wydarzenie wywołało konsternację i pytania, co się właściwie w tej Polsce dzieje.
Ta historia przypomniała mi się w niedzielę, kiedy na ulicach Warszawy odbyły się trzy manifestacje, w tym ta największa: opozycji i KOD. Dzień przebiegał pod dyktando kłótni i sporów komentatorów i różnych ekspertów: o frekwencję, polityczne motywacje, ich znaczenie dla Polski i jej postrzegania za granicą. Mowa też była o pęknięciu państwa na dwie części i rodzeniu się społeczeństwa obywatelskiego.
Moim zdaniem społeczeństwo obywatelskie już mamy i nie przesądziła o nim ostatnia demonstracja, choćby nie wiadomo jak liczna. Polacy lubią manifestować i manifestacji oraz zgromadzeń jest coraz więcej. To oznaka zdrowej demokracji i znak, że Polakom, chociaż silnie podzielonym politycznie, nie jest obce dobro wspólne. I z tego powodu niedzielne wydarzenia powinny cieszyć.
Jakże różnimy się od znacznie dojrzalszych demokracji Zachodu, gdzie manifestacji nie ma, a jeśli już są, to organizują je skrajne ruchy, a kończą się zazwyczaj starciami z policją i paleniem samochodów.
Jak daleko nam do niektórych krajów, gdzie manifestacje najczęściej organizowane są przez grupy interesów, koncerny i ekologów, a za nimi kryje się ekonomiczny interes. Nasza demokracja żyje i ma się całkiem dobrze.