Rogowski, Joński: Idzie jesień...I kolejna fala koronawirusa

Analiza deklaracji rządu oraz tzw. oceny skutków regulacji projektów aktów prawnych wprowadzających kolejne obostrzenia wskazuje, że jak dotąd walka z pandemią przebiegała raczej intuicyjnie niż na podstawie z góry określonych reguł.

Aktualizacja: 01.09.2021 19:47 Publikacja: 01.09.2021 18:15

Rogowski, Joński: Idzie jesień...I kolejna fala koronawirusa

Foto: Adobe Stock

W literaturze opisującej procesy decyzyjne uwzględniające analizę danych statystycznych znane jest pojęcie „McNamara fallacy” (błąd McNamary). Odwołuje się ono do sposobu „zarządzania” przebiegiem wojny w Wietnamie, praktykowanego przez gen. Westmorlanda i sekretarza obrony McNamarę – a konkretnie ich uporczywego przywiązania do danych o liczbie przeciwników zabitych w walce. Miały one, wbrew oczywistym sygnałom, wskazywać, że sytuacja rozwija się w pożądanym przez amerykanów kierunku, a wojna jest możliwa do wygrania. Abstrahując od kwestii szczerości sekretarza i generała, przykład ten ma ilustrować ryzyko związane z koncentracją na wskaźniku opisującym wycinek rzeczywistości – i to niekoniecznie najważniejszy dla osiągnięcia zasadniczych celów.

U progu czwartej fali pandemii Covid-19 warto przeanalizować lekcję Wietnamu i przemyśleć zasadność wskaźników, na podstawie których podejmowane będą kluczowe decyzje. W tym kontekście niepokoi znaczenie przypisywane w debacie publicznej dziennej liczbie potwierdzonych przypadków Covid-19, zwanej powszechnie liczbą zakażeń (dzienną, tygodniową, średnią czy też na określoną liczbę mieszkańców). Związane z nią problemy wydają się powszechnie znane, nie studzą jednak entuzjazmu mediów czy polityków. Podsumował je w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z 20 sierpnia 2020 r. minister zdrowia Adam Niedzielski.

Czytaj też:

Adam Niedzielski: We wrześniu reguły ewentualnych obostrzeń

To niedoszacowanie

Pierwszy problem związany z liczbą zakażeń Covid-19 dotyczy samego sposobu zbierania danych. Uzyskiwane wyniki (w znacznym stopniu) zależą m.in. od: liczby przeprowadzanych testów, procedury selekcjonowania osób, którym wykonuje się test (badania przesiewowe, osoby zdiagnozowane na podstawie objawów, osoby, które zdecydowały się wykonać test prywatnie), czy skłonności ludzi do szukania pomocy lekarskiej w przypadku podejrzenia kontaktu z wirusem. To dlatego w czasie tzw. pierwszej fali (pierwsze półrocze 2020 r.) w Wielkiej Brytanii i Izraelu odnotowywano relatywnie niewiele zakażeń przy proporcjonalnie dużej licznie hospitalizacji i zgonów.

W czasie drugiej fali, gdy systemy testowania zostały rozbudowane, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Gdy prowadzący wywiad zapytał ministra zdrowia o inny wskaźnik przebiegu pandemii – liczbę aktywnych przypadków (potwierdzone zakażenia minus potwierdzone wyleczenia minus zgony), wyjaśniał on: „mamy do czynienia z pewnym zjawiskiem niedoszacowania, polegającym na tym, że nie każdy chory wykona test, szczególnie w tym oficjalnym zgłoszeniu. W związku z tym kierowanie się na sztywno, jak wygląda ten parametr, nie jest dobrą podstawą decyzyjną”. Trudno odmówić mu racji. Zastanawiać musi, dlaczego w następnym zdaniu dodał: „Dla nas najważniejsze są informacje o tym, ile jest nowych zakażeń, jaka jest dynamika wzrostu tych zakażeń oraz jaki procent mamy zajętych łóżek i respiratorów”.

Z oczywistych względów liczba potwierdzonych nowych zakażeń oraz jej dynamika jest dotknięta dokładnie tymi samymi problemami. Nie dotyczą one jednak liczby (czy odsetka) hospitalizacji i zajętych respiratorów. Na obronę ministra należy jednak przypomnieć aspekt czasowy: okres inkubacji choroby sprawia, że od diagnozy do hospitalizacji czy zajęcia respiratora upływa określony czas (zmienny, np. w zależności od przebiegu diagnostyki czy etapu, na którym chorzy szukają pomocy). Skoncentrowanie się wyłącznie na liczbie zajętych łóżek czy respiratorów może zatem grozić zbyt późną reakcją.

Drugi problem związany z liczbą zakażeń wiąże się ze sposobem działania szczepionek. Jak celnie zauważa minister: „obserwujemy zupełnie inną charakterystykę tej potencjalnej czwartej fali (…) zakaźność powinna mieć nieco mniejszą dynamikę. Ale to jest jeszcze nie aż tak istotne (…) to, co widzimy w krajach Europy Zachodniej, że te same liczby zakażeń przekładają się na o wiele mniej hospitalizacji i przede wszystkim o wiele mniej zgonów”. Innymi słowy, szczepionki zasadniczo zmieniają związek między (i tak już problematyczną) liczbą zakażeń a zagrożeniami, jakie niesie pandemia: obciążeniem służby zdrowia i nadmiarowymi zgonami.

Na co się przygotować

Tę „fundamentalną zmianę” doskonale widać w danych z Wielkiej Brytanii i Izraela – przykładów państw i społeczeństw, które zdążyły zorganizować efektywną akcję szczepień i doświadczają właśnie kolejnej fali Covid-19. Ich doświadczenie ma więc ogromne znaczenie dla Polski – pozwala zrozumieć, na co powinniśmy się przygotować.

Zarówno Wielka Brytania, jak i Izrael, dysponujące efektywną siecią diagnostyki i testowania, notują liczby zakażeń zbliżające się do poziomów ze szczytu poprzedniej fali (przełomu 2020/2021). W tym kontekście może dziwić, że w najbardziej pesymistycznym scenariuszu minister Niedzielski oczekuje, iż „na przełomie września i października liczba zakażeń może osiągnąć nawet 15 tys.” zakażeń dziennie w skali kraju. Warto zauważyć, że w obu porównywanych państwach osiągnięto cel akcji szczepień: radykalnie ograniczono negatywne konsekwencje zakażeń – liczbę hospitalizacji i zgonów.

W naszej ocenie obserwacje te uzasadniają sformułowanie dwóch zasadniczych wniosków. Po pierwsze, szczepienia działają, pozwalając w praktyce społeczeństwom funkcjonować pomimo istnienia Covid-19 (w tym miejscu należy przypomnieć, że w historii ludzkości udało się eradykować tylko jedną chorobę zakaźną – ospę prawdziwą). Po drugie, liczba osób, u których wykryto koronawirusa (liczba zakażeń), traci wartość informacyjną jako zmienna opisująca negatywne konsekwencje pandemii.

Z tego powodu niepokoić musi waga, jaką w debacie publicznej przywiązuje się wciąż do tego wskaźnika. Ponad wszelką miarę epatują nim media. Także minister wiązał ewentualne wprowadzanie obostrzeń właśnie z przekroczeniem pułapu liczby zakażeń (1000). W wywiadzie zapowiedział, że w dalszych decyzjach będzie się opierał „nie tylko na dziennej liczbie zakażeń, ale dodatkowo będzie uwzględniał to, jak w poszczególnych regionach wygląda wyszczepienie (…) co redukuje ryzyko szybkiej transmisji i dużego odsetka hospitalizacji”. To z pewnością krok w dobrą stronę. Jednak w naszej ocenie zbyt ostrożny. Dostępne dane wskazują, że wskaźnik liczby zakażeń jest tak problematyczny, iż to nie odstąpienie od niego, ale jego stosowanie, powinno wymagać szczególnej ostrożności i szczegółowego uzasadnienia.

Dotychczasowy przebieg pandemii pokazał daleko idące różnice między poszczególnymi państwami. Jeśli jednak czwarta fala w Polsce będzie przebiegała podobnie jak w Wielkiej Brytanii czy Izraelu, nie powinno nas zdziwić, gdy liczba nowych zakażeń znacznie przekroczy ministerialne czarne scenariusze. Co niekoniecznie musi zagrozić funkcjonowaniu służby zdrowia czy wywołać falę nadmiarowych zgonów – może jednak wystarczyć do uzasadnienia wprowadzenia restrykcji nawet w najlepiej wyszczepionych regionach kraju. Pozwoli także wyjść z politycznego klinczu – dostarczyć „naukowego” wytłumaczenia rozszerzenia obostrzeń tak, by nie skoncentrowały się one na bastionach prawicy.

Skończmy grać na emocjach

Ceną – poza kolejną wersją lockdownu – okaże się najprawdopodobniej spektakularny boom na antyszczepionkowców. Uznanie liczby nowych przypadków za wszechogarniającą miarę przebiegu pandemii – i wprowadzenie obostrzeń na tej podstawie – dostarczy niezwykle trudnego do skontrowania argumentu na poparcie tezy, że (w najlepszym przypadku) szczepienie nic nie daje. Na dyskusję o liczbie hospitalizacji i zgonów będzie wówczas za późno – w najlepszym razie zostanie uznana za próbę zmiany kryteriów oceny po przeprowadzeniu egzaminu. Antyszczepionkowi aktywiści sprawiają wrażenie nieprzemakalnych. To, czy przekonają 5 czy 30 proc. społeczeństwa, zależy jednak w dużej mierze od sposobu komunikacji rządu i dostępności danych na temat przebiegu pandemii. Po półtora roku gry na emocjach warto rozważyć wprowadzenie pierwiastka racjonalności.

Bazowanie na wskaźniku regionalnego wyszczepienia warto przemyśleć. Jak wskazuje prof. Krzysztof Simon (wywiad dla „Newsweeka” z 2–8 sierpnia br.), „zaszczepiając tysiąc osób, można uratować od 20 do 50 żyć”. Dane z poprzednich fal koronawirusa (publikowane w „Gazecie Wyborczej” z 28 kwietnia br., „To nie tak, że umierają coraz młodsi”) nie pozostawiają wątpliwości, w jakich grupach tak rozumiana efektywność szczepień jest największa. Zaszczepienie tysiąca „statystycznych” seniorów przyczyni się do ograniczenia liczby hospitalizacji i zgonów bardziej niż zaszczepienie tysiąca „statystycznych” licealistów. Tymczasem wiemy, że w kwestii tej jest wciąż sporo do zrobienia. W 2020 r. Zjednoczona Prawica zamanifestowała spektakularne zdolności mobilizacji kluczowych pod tym względem grup demograficznych. Nie powinna się krępować powtórzyć ten manewr – tym razem w słusznej sprawie.

Cieszy wyrażona przez ministra zdrowia gotowość opracowania kryteriów wprowadzania obostrzeń. Pozostaje mieć nadzieję, że okażą się bardziej trwałe niż strategia regionalizacji i koloryzacji wprowadzona w ubiegłym roku. Analiza komunikacji publicznej przedstawicieli rządu, ich doradców, a przede wszystkim tzw. ocen skutków regulacji projektów aktów prawnych wprowadzających kolejne obostrzenia, wskazuje, że jak dotąd walka z pandemią przebiegała raczej intuicyjnie niż na podstawie określonych z góry reguł. W warunkach ogromnej niepewności można to wybaczyć. Do pewnego momentu. Wraz z postępującą normalizacją – gromadzeniem wiedzy opartej na badaniach empirycznych, wzrostem doświadczenia aparatu państwowego i sektora prywatnego, a także oswajaniem się społeczeństwa z nowym ryzykiem – podejście to powinno się zmienić.

Mamy coraz mniej czasu, by na podstawie rzetelnych danych i doświadczeń innych państw postawić sobie realne cele i przypisać im adekwatne, możliwe do wiarygodnego pomiaru, wskaźniki. Racjonalność i przewidywalność pomagają ograniczać frustrację. Na tyle, na ile to w naszych warunkach jest możliwe.

Dr Wojciech Rogowski (SGH i Instytut Allerhanda) i Kamil Joński (Uniwersytet Łódzki) zajmują się badaniami procesu formułowania i wdrażania polityk publicznych, prowadząc w Szkole Głównej Handlowej projekt finansowany ze środków NCN „Jakość i funkcjonalność ocen skutków regulacji w perspektywie teorii tworzenia polityk publicznych w oparciu o dowody”.

W literaturze opisującej procesy decyzyjne uwzględniające analizę danych statystycznych znane jest pojęcie „McNamara fallacy” (błąd McNamary). Odwołuje się ono do sposobu „zarządzania” przebiegiem wojny w Wietnamie, praktykowanego przez gen. Westmorlanda i sekretarza obrony McNamarę – a konkretnie ich uporczywego przywiązania do danych o liczbie przeciwników zabitych w walce. Miały one, wbrew oczywistym sygnałom, wskazywać, że sytuacja rozwija się w pożądanym przez amerykanów kierunku, a wojna jest możliwa do wygrania. Abstrahując od kwestii szczerości sekretarza i generała, przykład ten ma ilustrować ryzyko związane z koncentracją na wskaźniku opisującym wycinek rzeczywistości – i to niekoniecznie najważniejszy dla osiągnięcia zasadniczych celów.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Sławomir Paruch, Michał Włodarczyk: Wartości firmy vs. przekonania pracowników
Opinie Prawne
Łukasz Guza: Ulotny urok kasowego PIT
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Krzywizna banana nie przeszkodziła integracji europejskiej
Opinie Prawne
Paweł Litwiński: Prywatność musi zacząć być szanowana
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: Składka zdrowotna, czyli paliwo wyborcze
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił