Do napisania artykułu zainspirował mnie znów felieton redaktora Tomasza Pietrygi, poświęcony tym razem przesłuchaniom kandydatów na sędziów Sądu Najwyższego, pt. „KRS: test na znajomość z królikiem". Streszczając jego wywody: dotychczasowa działalność Rady nie wskazuje jeszcze na zbytnie uzależnienie od polityków, ale traci ona szansę na udowodnienie swej niezależności, rezygnując z jawnych przesłuchań kandydatów. Kończy ten wywód pan redaktor smutną konstatacją, że: „Komuś zabrakło odwagi, by zrobić ten krok. Szkoda. Okazuje się, że znowu jest tak, jak było".
Redaktor Pietryga się myli. Choć wysłuchania kandydatów w KRS nie były dotąd jawne, to akurat w wypadku Sądu Najwyższego kandydaci zawsze byli już dobrze znani – z racji wcześniejszego ich orzekania w Sądzie Najwyższym na zasadzie delegacji oraz z dorobku naukowego i orzeczniczego. Jednoczesne opiniowano do tego sądu maksymalnie kilka osób. Nigdy nie było tak, aby w ramach jednej procedury naboru oceniano tak wielką grupę kandydatów, w większości anonimowych, na dużą liczbę miejsc w SN. Unikalna skala tego naboru ma ogromne znaczenie dla przyszłego kształtu wymiaru sprawiedliwości i dlatego wzbudza ogromne zainteresowanie społeczne. Naiwnością byłoby sądzić, że obecna KRS nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie brakło jej odwagi, ale zwykłej niezależności od władzy wykonawczej.
Bez względu na dziedzinę życia, czy to jest przetarg, obrót giełdowy, czy nabór personalny, zachęca do wzięcia w niej udziału świadomość obowiązywania w danej procedurze jasnych i czytelnych reguł. Zasady dyskryminujące jednych uczestników i premiujące innych zniechęcają tych najlepszych, a zachęcają właśnie tych słabszych, którzy normalnie by byli bez szans, ale wobec bojkotu pozostałych zaczynają dostrzegać swoje pięć minut. Tym bardziej w takiej procedurze wezmą udział ci, którzy wiedzą, że będą faworyzowani – skoro są pewni wygranej, a ich start jest tylko formalnością.
Opcja rządząca zrobiła chyba wszystko, by przy naborze do Sądu Najwyższego zniechęcić najlepszych kandydatów i by na placu boju pozostali wyłącznie (lub prawie wyłącznie) ci „właściwi". Zaczęto od przeprowadzenia niekonstytucyjnego wyboru politycznego sędziów do KRS, gdzie działacze PiS przy okazji zagwarantowali sobie możliwość elekcji większości członków Rady. Następnie były: brak jakichkolwiek wymogów kwalifikacyjnych przy składaniu zgłoszeń, dopuszczenie możliwości pracy członków KRS w zespołach, możliwość wyłączania jawności transmitowanych posiedzeń plenarnych KRS. Skończono na niedawnych zmianach, w tym wyłączeniu realnej możliwości odwołania się od niekorzystnej decyzji Rady. Co się stanie z chętnym do nowo tworzonych Izby Dyscyplinarnej czy Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, gdy te zostaną już w całości obsadzone, a NSA uchyli później negatywną uchwałę Rady? Taki kandydat będzie wszak musiał czekać latami na kolejną procedurę naboru do danej izby – czyli chyba do śmierci jednego z nowych jej członków.
Nie jest zatem dla mnie żadną niespodzianką obecny sposób działania Rady (którą uważam za wybraną niekonstytucyjnie i nielegalnie). Było dokładnie tak, jak się spodziewałem: szybko i nietransparentnie. Szybko – skoro chodzi o sprawny wybór i mianowanie 44 nowych sędziów, zanim zdąży zareagować Unia Europejska. Nietransparentnie – bo jeśli procedura ma prowadzić do wyboru „jedynie słusznych" nominatów, to po co narażać ich na publiczne porównanie z być może lepszymi kandydatami? Zwracały uwagę wypowiedzi niektórych z wysłuchiwanych, indagowanych przez dziennikarzy po rozmowie z zespołem KRS o stawiane im pytania. Gdy np. prof. dr hab. Antoni Bojańczyk odmówił ich podania, zasłaniając się niejawnością całej procedury, nasuwała się refleksja: czy rzeczywiście było tu coś do ukrycia? Po jego reakcji śmiem twierdzić, że właśnie ujawniłem jednego z 44 „właściwych" kandydatów. Skądinąd już wiadomo, czemu w wywiadach i publikacjach w „Rzeczpospolitej" zgadzał się on niedawno z obecnym kierunkiem zmian w wymiarze sprawiedliwości.