Polska prokuratura dopuściła się poważnych zaniedbań, nie przeprowadzając oględzin i sekcji zwłok ofiar katastrofy po przetransportowaniu ich do kraju. Efektem tego są niedawne bulwersujące wydarzenia oraz perspektywa ekshumacji kolejnych ciał. Podtrzymuję taki pogląd, mimo argumentów zawartych w tekście prokurator Beaty Mik „Prokuratorzy działali zgodnie z procedurą" („Rzeczpospolita", 1 października 2012).
Pani prokurator przedstawiła teoretyczny model postępowania w takich sprawach, wskazując, że prokuratorzy nie musieli przeprowadzać ponownych sekcji, jeżeli zrobiły to już służby w kraju, w którym miał miejsce wypadek. A kwestią odrębnej decyzji prokuratora było to czy zaufa, czy też czynności zostaną powtórzone.
Patrzeć na ręce
Tak też było właśnie w Smoleńsku, aczkolwiek pani prokurator nie chce nawiązywać do tej sprawy, podając abstrakcyjny przykład z antypodów. Całość kwituje stwierdzeniem: „fakty w tzw. sprawie smoleńskiej oboje z autorem znamy wyłącznie z relacji w mediach. Uszanujmy je takimi, jakie są naprawdę. Ciszą".
Zachować ciszę w kontekście ostatnich wydarzeń może być jednak trudno. Trudno też zamknąć sprawę stwierdzeniem - „nie wiemy jak było" - i snuć rozważania na teoretycznym modelu rodem z krainy kangurów, skoro kulisy działania prokuratorów w Rosji obszernie przedstawił w ubiegłym tygodniu polskim posłom Andrzej Seremet, a więc szef pani prokurator Mik. Jego wystąpienie zostało też opublikowane na stronie internetowej Prokuratury Generalnej. Wystąpienie to, choć ma charakter obronny, w kilku miejscach rodzi poważne wątpliwości, czy polscy prokuratorzy rzeczywiście mieli podstawy, aby zaufać rosyjskim sekcjom.
Ale od początku. Po co państwo polskie wysłało - domyślam się i ufam, że tak było - najlepszych swoich prokuratorów do Smoleńska i Moskwy? Ano między innymi po to, aby w sytuacji, kiedy samodzielnie nie mogą prowadzić śledztwa na miejscu, patrzeć Rosjanom na ręce, wychwytując i rejestrując wszelkie nieprawidłowości, które budzą nawet najmniejsze wątpliwości.