Chyba tylko kompletnie niedoświadczona życiowo osoba przyjmie za dobrą monetę wyjaśnienia ministra, że nie wpisywał do rejestru korzyści majątkowych drogich zegarków, ponieważ je tylko pożyczał znajomemu, a ten w zamian pożyczał mu swoje. Ot zamieniali się, jak chłopcy na podwórku, zegarkami..., tylko droższymi i na dłużej.
Od kiedy napisało o tym „Wprost", kolorowa prasa, a za nią portale internetowe, ale też politycy, ciągną tę mydlaną operę. Ponoć chodzi o bardzo drogie zegarki m.in o Hublota za 33 tys. zł i Ulysse Nardina za ok. 30 tys. zł.
To przecież ceny lekko używanych samochodów, a nikomu raczej do głowy nie przychodzi mówienie, że jeździ autem znajomego. Polacy nie zasługują na traktowanie ich jak kompletnych podatkowych naiwniaków. Takie operacje są przecież opodatkowane.
Zgodnie z ustawą o podatku od czynności cywilnoprawnych, podatkowi temu polegają także umowy zamiany rzeczy i darowizny (art. 1). Obowiązek podatkowy powstaje z chwilą dokonania czynności (art. 3); podstawę opodatkowania stanowi wartość rynkowa rzeczy, a stawka podatkowa wynosi 1 proc. W tym wypadku to po ok. 300 zł. Niewiele, ale zawsze... Nie muszę dodawać, że niezłożenie odpowiedniej deklaracji podatkowej naraża na dodatkowe odsetki, oraz odpowiedzialność karno-skarbową, a Urząd Skarbowy nie powinien czekać na formalne zawiadomienie, wystarczy że się dowie się o tym skądkolwiek.
Prosta deklaracja podatkowa ministra mogłaby oszczędzić nam spekulacji i dworowania z ministerialnego urzędu. Nie musi też minister deklarować, że może w każdej chwili odsprzedać zegarki tygodnikowi a przychód w całości przeznaczy na cel charytatywny, gdyż taki gest w najmniejszym stopniu nie uchyla ważności ww. podatkowych zastrzeżeń. Jest po prostu po herbacie.