Chicago, koniec lat 50. ubiegłego stulecia. Kolacja u Aarona Directora, prominentnego profesora wydziału prawa Uniwersytetu w Chicago, prywatnie szwagra Miltona Friedmana. Dwudziestu kilku gości, w tym kadra naukowa szkoły chicagowskiej i zespół redakcyjny „The Journal of Law and Economics" – młodego wówczas czasopisma mającego niebawem stać się platformą wymiany idei, które kształtują Amerykę.
Pretekst do spotkania? Oto pewien poważny naukowiec nadesłał artykuł, który wprawił w zakłopotanie radę naukową czasopisma – jak bowiem uznany badacz mógł formułować tak niedorzeczne tezy? Zaproszono go więc, by w swobodnej atmosferze miał szansę wyłożyć swoje racje. Wśród sceptycznych recenzentów byli m.in. wspomniany już Milton Friedman, George Stigler i kilku innych przyszłych noblistów. Po dwóch godzinach dyskusji werdykt kolegium redakcyjnego uległ radykalnemu odwróceniu: od głosowania stosunkiem 20:1 za odrzuceniem manuskryptu do 21:0 za przyjęciem do druku. Owym „uznanym badaczem" – autorem kontrowersyjnego testu, był Ronald Coase.
O ile wzrósłby nasz PKB, gdyby prace Coase'a były lekturą obowiązkową
Dlaczego przytaczam tę historię? Z kilku powodów. Najbardziej oczywiste jest wspomnienie Profesora Coase, który całkiem niedawno – 2 września, w wieku niemal 103 lat, odszedł tam, gdzie – jak sam pewnie by to określił – koszty transakcyjne wynoszą zero. Odszedł człowiek, któremu nauka prawa zawdzięcza ogromny skok cywilizacyjny.
Pierwszy z dwóch milowych kroków w karierze naukowej Coase'a to „The Nature of the Firm" z 1937 r. W tamtym czasie mikroekonomia skupiała się na objaśnianiu świata przez relacje popytu i podaży, ignorując jednocześnie mechanizmy wewnętrzne rządzące graczami rynkowymi. Brakowało koncepcyjnego wyjaśnienia, dlaczego w ogóle powstają spółki i co determinuje ich zasięg i organizację? Pytanie o naturę korporacji było legitymowane – Coase zaczął je sobie stawiać jeszcze jako młody student London School of Economics. Przypomnijmy, że miało to miejsce raptem kilkanaście lat po rewolucji bolszewickiej w Rosji. Wtedy nie wiedziano jeszcze zbyt wiele o gospodarce centralnie planowanej. Według Lenina Rosja miała zostać zorganizowana jak jedna wielka fabryka. Wielu zachodnich ekonomistów było sceptycznych. Ale przecież – pytał sam siebie młody Coase – na zachodzie też są fabryki, niektóre z nich zresztą bardzo duże. Jak zatem pogodzić sceptycyzm pod adresem gospodarki planowanej z istnieniem ogromnych korporacji w USA, też przecież centralnie zarządzanych? Coase zaproponował wyjaśnienie tego zjawiska za pomocą kosztów transakcyjnych, czyli nakładów, które strony czynią przy wszelkiego rodzaju wymianie dóbr i usług na rynku. To stało się kluczem do wyjaśnienia natury i ekonomicznego sensu powstawania spółek – zjawiska polegającego w gruncie rzeczy na redukowaniu kosztów transakcyjnych dzięki wewnętrznemu zaopatrzeniu w produkty i usługi. Coase sformułował tezę, że gdyby koszty transakcyjne wynosiły zero, spółki nie byłyby potrzebne – wymiana towarowa i usługowa mogłaby dokonywać się wyłącznie na bazie kontraktowej przez rynek. Koszty transakcyjne to m.in. pozyskiwanie i przetwarzanie informacji, negocjowanie umów i egzekwowanie zobowiązań. Odkrycie dokonane przez R. Coase'a bardzo podniosło znaczenie prawa i instytucji jako czynnika determinującego funkcjonowanie gospodarki. To przyczyniło się do wyjaśnienia, dlaczego w pierwszej połowie XX w. spółki wykazywały skłonność do daleko posuniętej wertykalnej integracji (np. Ford Motor Company miał własną hutę stali i fabrykę gumy) i dlaczego współcześnie obserwuje się odwrotny trend – wydzielanie i outsourcing wielu obszarów. Kilkadziesiąt lat później (1991), w laudacji z okazji przyznania R. Coase'owi Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii prof. Lars Werin z Szwedzkiej Królewskiej Akademii Nauk zobrazował dorobek Coase'a, odwołując się do ilustracji ukazującej spółki jako wyspy organizacji na oceanie kontraktów, oraz tego, jak wyspy te układają się w zmieniające się archipelagi.