Pamięta pani swoją pierwszą rozprawę?
To były dwie sprawy, obie dotyczyły alimentów. Do Sądu Rejonowego w Łukowie trafiłam po ukończeniu aplikacji w 1980 roku. Miałam orzekać w wydziale karnym jako asesor. Okazało się jednak, że sędzia w wydziale rodzinnym zachorowała, i że muszę rozpocząć właśnie tam. Orzekałam z dwoma ławnikami. Po zakończeniu sprawy jedna z ławniczek – starsza pani, dyrektor szkoły, mająca duże doświadczenie w sądzie, spojrzała na mnie przenikliwie i powiedziała: „Bardzo przepraszam, że pytam, ale jak długo pani sądzi?". Odpowiedziałam z niepokojem, że to moje dwie pierwsze sprawy. Bałam się, że może zrobiłam coś nie tak. A ta ławniczka odpowiedziała: „No bo patrzę na panią ze zdumieniem, że taka pani młoda, a sądzi jak stary sędzia". Dlaczego było to możliwe? Dzięki doskonałemu przygotowaniu podczas aplikacji. Kiedyś wyglądała inaczej. Podczas dwuletniej aplikacji sądowej wpajano nam, że będziemy sędziami, jak powinniśmy się zachowywać na sali rozpraw. Dziś, jak ciągle słyszymy, są problemy ze szkoleniem sędziów. Najpierw było odejście od instytucji asesorów, dzisiaj słyszy się coraz częściej, że należałoby do niej wrócić. Szkoda, że przez różne eksperymenty odchodzi się od sprawdzonych rozwiązań.
Pani początki były łatwe?
Oczywiście nie. Pamiętam, że kiedyś poszłam do sądu w dżinsach i letniej bluzce w kratkę. Powstał pewien problem z doprowadzeniem osoby przez milicję, musiałam zwrócić uwagę funkcjonariuszom. Poszłam do nich, powiedziałam, co mam do powiedzenia i zdałam sobie sprawę, że patrzą na mnie z pewnym zdziwieniem. Uświadomiłam sobie, co widzą: młodą kobietę w dżinsach i bluzce. To był widok odbiegający od powszechnego obrazu sędziego. Zapamiętałam na najbliższe 30 lat, jak ważny jest wizerunek sędziego. I to nie tylko na sali rozpraw, ale także przy biurku czy na sądowym korytarzu.
Od razu wiedziała pani, że chce się zajmować prawem karnym?
Ależ skąd. Jeszcze na studiach wyobrażałam sobie, że będę wybitną cywilistką. Moja praca magisterska dotyczyła praw autorskich do dzieła filmowego. W latach 70. nie była to jeszcze tak poszukiwana specjalizacja, jaką może być dziś. To mnie jednak wtedy interesowało. Na początku orzekałam w sprawach cywilnych, byłam nawet przewodniczącą wydziału. Pamiętam, że jedna z moich spraw dotyczyła sprzedaży konia. A moją największą pasją w życiu jest jeździectwo. Miałam więc większą wiedzę o koniach niż przeciętny prawnik. Jako sędzia w Łukowie musiałam rozstrzygnąć spór dotyczący wad ukrytych sprzedanego konia. Nabywca twierdził, że jest narowisty i niespokojny. Doszło do oględzin. Sceneria była bardzo ciekawa – lata 80., wieś pod Łukowem, zapadająca się w ziemię obórka. Pół wsi się zebrało, by popatrzeć na oględziny konia przez sąd. Ja pojechałam w beżowych pantoflach na wysokim obcasie. Wchodzimy do tej obórki – koń w zagrodzeniu, stoi spokojnie, nie okazuje zaniepokojenia. Kiedy wchodzę do jego zagrody, pozwala mi się pochwycić za pęciny i podnieść każdą z nóg. I wtedy sprzedawca konia westchnął zadowolony: „Nu, a jużem myślał, że się sąd na koniach nie zna". W ten sposób spór się zakończył.