Wstawiając się za prof. Władysławem Bartoszewskim, którego Krystyna Pawłowicz nazwała pastuchem (to miała być aluzja do jego niepochlebnego określeniu elektoratu PiS), Monika Olejnik tak skomentowała na Facebooku wybryk Pawłowicz: "Ciekawe, czy Pawłowicz wie, że Bartoszewski był więźniem Auschwitz i więźniem politycznym w komunie? Durne babsko."
W mediach rozlała się dyskusja, co można, a czego nie można powiedzieć publicznie o chamstwie i mowie nienawiści w polskim życiu publicznym, kto wywołał tę wojnę na słowa itp. itd.
Nieatakowana Olejnik – sama atakuje. Nic w tym złego, atakowanego można, a nieraz trzeba bronić. Od tego są także, a może zwłaszcza, dziennikarze. Pytanie, w jaki sposób?
Oczywiście, debata publiczna może być gorąca, ostra, krytyczna. Trybunał w Strasburgu (zasłużony dla wolności wypowiedzi) wielokrotnie podkreślał, że osoby publiczne muszą mieć twardszą skórę niż zwykli obywatele. Przez to, że uczestniczą w debacie, muszą się godzić na ostrą krytykę, wypowiedzi mało pochlebne, wyolbrzymione, przesadne ...
- Pani Olejnik, jako dziennikarz też bierze udział w debacie publicznej i może dostosować swoje wypowiedzi oraz ich temperaturę do temperatury debaty, do języka oponentów. Jak wszystko i to ma jednak granicę - wskazuje Krzysztof Czyżewski, adwokat zajmujący się sprawami o ochronę dóbr osobistych. - Czym innym jest jednak osobisty atak: ubliżanie, posługiwanie się obraźliwymi epitetami. One nie wydają się być nakierowane na kreowanie debaty tylko wprost na dokuczenie.