W Sejmie rozpoczynają się właśnie prace nad przywróceniem instytucji asesora. Po latach dyskusji, debat, konferencji i sporów prezydent wziął na siebie ciężar przygotowania konkretnych propozycji.
Zwolennicy tego rozwiązania uważają, że to szansa, by do zawodu nie trafiali ludzie przypadkowi, którzy nie udźwigną stresu sali rozpraw, odpowiedzialności za życie i los sądzonych. – Nawet najlepiej wyuczony i solidny kandydat do tego zawodu może po prostu nie dać sobie rady – mówią doświadczeni sędziowie i trudno nie przyznać im racji. Może więc niech się sprawdzą. Niech wyjdą na sale i wymierzają sprawiedliwość na razie na próbę. Jeśli się sprawdzą, dostaną sędziowską nominację, jeśli nie – będą musieli poszukać innego zawodu. Szkoda chyba, by doświadczeni i sprawdzeni sędziowie całymi dniami załatwiali wokandy zapisane najdrobniejszymi sprawami: o wyprowadzanie psa bez kagańca, złe parkowanie czy picie piwa w parku. Z drugiej jednak strony rozumiem przeciwników. Mówią, że nie chcą, by ich sprawy, nawet te najdrobniejsze, ale dla nich istotne, załatwiał ktoś, kto przyszedł na salę rozpraw na próbę. W końcu może przecież ostatecznie wcale nie zostać sędzią. Dla dobra wymiaru sprawiedliwości chyba jednak warto zaryzykować. Kondycja nie jest najlepsza, półki uginają się pod aktami, podsądni czekają latami na wyroki.
Każdy nowy minister sprawiedliwości zapowiada kolejne reformy i wdraża własne cudowne plany. Następca, nawet jeśli z nich nie rezygnuje, kontynuuje je z dużo mniejszym zaangażowaniem. Od lat o instytucji asesora mówi się jako o antidotum na złą kondycję wymiaru sprawiedliwości. To właśnie ich brak przywoływany jest jako powód gorszego przygotowania do zawodu sędziów. Jeśli powrót nie uzdrowi Temidy, trzeba będzie szukać innego pomysłu. Najgorzej chyba stać w miejscu i stale narzekać.