Polskie sądownictwo niestety w pewnej mierze opiera się na migracji sędziów. Państwa nie stać na utrzymywanie pełnej obsady sędziowskiej w małych ośrodkach, ci więc dojeżdżają, aby system mógł funkcjonować.
Minister w swoich decyzjach zatrzymuje się tymczasem w pół kroku. Nie kwestionuje systemu, wychodzi jednak z założenia, że trzeba płacić mniej. Resztę sędziowie dopłacą sami albo jakoś sobie pokombinują, żeby wyjść na swoje – prześwituje z takiego rozumowania. To przykład dobrze znanego myślenia „dziadowskimi" kategoriami, którego owoce poznaliśmy chociażby niedawno, przy okazji wyborów i dziadowsko-oszczędnie przeprowadzonego przetargu na system informatyczny do liczenia głosów. Jak widać, nauka poszła w las i trend się utrzymuje.
Co jeszcze zabawniejsze, władza nie zamierza tracić energii choćby na uporządkowanie kilometrówek dla posłów. A przecież byliśmy ostatnio świadkami dość poważnych patologii.
Cała sprawa ma jeszcze jeden wymiar: to kolejny odcinek konfliktu między władzą wykonawczą i sądowniczą, który obserwujemy od blisko dziesięciu lat. W ostatnim czasie przybiera radykalną formę. Sądownictwo, a w szczególności sędziów, dotykają nie tylko bardziej lub mniej umotywowane oszczędności budżetowe, ale również majstrowanie przy sędziowskiej ustawie. Choćby poprzez nadanie ministrowi sprawiedliwości nowych uprawnień do wglądu w akta, a wcześniej wprowadzenie ocen okresowych czy odebranie prezesom sądów pełnej władzy nad swoimi placówkami na rzecz menedżerów.
Jak widać, ta tendencja jest trwała, chociaż ministrowie się zmieniają.