W redakcji też się o to spieraliśmy. Jeden z kolegów znalazł nawet kompromisowe wyjście. Zaproponował, by wprowadzić ograniczenie do dwóch kadencji, z prawem startu po odbyciu przymusowej karencji. Wówczas każdy, kto się sprawdził, ale zgodnie z prawem musiał zrobić przerwę w rządzeniu, miałby szansę powrotu. Na szczęście listopadowe wybory pokazały, że zmiany są możliwe, i to bez wprowadzania ustawowych ograniczeń. Słupsk, Poznań, Łódź – o roszadach w tych miastach słyszeli wszyscy. W mniejszych samorządach też doszło do przekazania władzy. I nagle po triumfie demokracji media donoszą o czystkach w urzędach.
Czy jednak wyborcy, którzy podziękowali dotychczas rządzącym, nie oczekiwali tych zmian? Pamiętajmy, że w samorządzie nie ma służby cywilnej. A nawet gdyby była, to wątpię, by się sprawdziła. W wielu przypadkach bowiem konkursy to fikcja. Dlatego może skończmy z nią. Niech w administracji będzie jak w firmach. Przychodzi nowy szef, a z nim jego ludzie na określoną kadencję. Dlaczego każdy wójt, burmistrz, prezydent nie może mieć kompetentnych i zaufanych pracowników? I tak przecież każdy, kto decyduje się na pracę w urzędzie, świetnie wie, że etat ma tylko do kolejnych wyborów.
W USA głowa państwa po objęciu urzędu obsadza swoimi politycznymi zwolennikami kilka tysięcy stanowisk. I nikogo to nie dziwi. Gdy straci zaufanie wyborców, jego ludzie stracą posady. Tak mogłoby być w polskich samorządach. Gdyby jednak włodarze mieli szansę powrotu, miotła, zamiast wymiatać, motywowałaby urzędników do lepszej pracy.