Dlaczego służby miejskie odpowiedzialne za bezpieczeństwo mostu i prac budowlanych dopuściły się tak oczywistego zaniedbania? I kto konkretnie za to odpowie nie tylko przed prokuratorem, ale również dyscyplinarnie i politycznie?
Ulicą (drogą) biegnącą przez most Łazienkowski i samym mostem zarządza prezydent m.st. Warszawy, czyli Hanna Gronkiewicz-Waltz. Tymczasem trzeciego dnia po katastrofie zamiast przeprosić mieszkańców i podzielić się wynikami własnego dochodzenia, jak mogło dojść do takiego skandalu, ona podaje ogólniki, ile może kosztować remont (nawet kilkaset milionów złotych), że biegnące pod mostem światłowody dla wojska zostały przełączone, że będą objazdy i utrudnienia. Ani słowa o winnych w magistracie.
Wystarczy elementarna wyobraźnia, doświadczenie na poziomie rozpalania ogniska, by wiedzieć, że drewno, nawet mokre, może się ostro palić. Tak samo mogą się palić konstrukcje metalowe czy betonowe (farby, olejne, tłuszcze, których na moście nie brakuje), nie mówiąc o kablach i asfalcie. Jak można było więc tolerować drewniane deski w moście, który doświadczył 40 lat temu identycznego pożaru? Jak można było tolerować składowisko desek pod mostem?
To są poważne sprawy, więc i prawo o nich nie zapomina. Art. 39 ustawy o drogach publicznych zabrania dokonywania w pasie drogowym czynności, które zagrażałyby urządzeniom lub bezpieczeństwu ruchu, w szczególności „rozniecania ognisk w pobliżu drogowych obiektów inżynierskich i przepraw".
I pomyśleć, że do takiej niefrasobliwości doszło w mieście, w którym zaparkowanie jednym kołem na trawie błyskawicznie uruchamia straż miejską, nawet z lawetą. W mieście, którego służby nie tak dawno – a może i nadal – usuwały przydrożne krzyże upamiętniające ofiary wypadków, tłumacząc, że stanowią dodatkowe zagrożenie. O paradoksie, powołując się na ten sam art. 39 ustawy o drogach.