25 grudnia 2014 r. weszła w życie ustawa o prawach konsumenta. To doskonały moment, by się zastanowić, ile kosztuje wdrażanie unijnych dyrektyw i czy aby na pewno zawsze mają sens.
Do wprowadzenia zmian w sprzedaży konsumenckiej Polska została zobligowana dyrektywą 2011/83/UE. Jak wynika z jej wstępu, ma w pełni zharmonizować przepisy o sprzedaży konsumenckiej, co ma zapewnić „wysoki poziom ochrony konsumentów i lepsze funkcjonowanie rynku wewnętrznego". W dodatku likwidowanie odmienności przepisów poszczególnych krajów miało zmniejszyć koszty „transgenicznej sprzedaży towarów i usług". „Poprawienie", „zmniejszenie", „ulepszenie", „unowocześnienie"... – są to hasła, którymi się dziś okrasza każdy wydany akt prawny, niestety często na wyrost.
Czy na pewno?
Czy pełna harmonizacja przepisów prawa konsumenckiego przyniesie aż tyle korzyści społeczeństwu? Dla mnie transgeniczna sprzedaż w obrocie konsumenckim jest zjawiskiem marginalnym. By to sprawdzić, wystarczy odpowiedzieć na pytanie, ile razy w ciągu ostatnich pięciu, a nawet dziesięciu lat dokonaliśmy zakupów przez internet za granicą. Zresztą Parlament Europejski sam przyznaje, stwierdzając już na pierwszej stronie dyrektywy, że „transgeniczny potencjał sprzedaży na odległość (...) nie jest w pełni wykorzystywany", a jej wzrost „jest ograniczony".
Złudne jest także założenie, że strony takiej transakcji dzięki unifikacji przepisów będą mogły łatwiej dochodzić swoich praw. Nie trzeba być wytrawnym prawnikiem, by wiedzieć, że prowadzenie spraw w sądzie nie opiera się tylko na znajomości przepisów prawa materialnego, ale także na znajomości procedury cywilnej danego kraju, zasad uiszczania opłat sądowych, znajomości numerów kont, adresów sądów i języka. Raczej trudno mi sobie wyobrazić, by po takich zmianach strona umowy sprzedaży transgenicznej mogła teraz sama dochodzić praw np. przed sądem angielskim. Tym samym należy zapytać, czy na pewno problematyka, którą porusza omawiana dyrektywa, jest priorytetowa, czy regulacji sprzedaży konsumenckiej nie można było pozostawić w gestii poszczególnych państw członkowskich?
Domino z ustaw
Dla mnie dość karkołomne jest założenie, że prawa poszczególnych państw członkowskich można zmieniać bez ograniczeń i poddawać pełnej harmonizacji. Doprowadza to do przyjmowania prawniczej terminologii i konstrukcji wspólnych dla wszystkich, aczkolwiek często obcych prawu rodzimemu czy wręcz z nim sprzecznych. Niestety, przez takie wmontowywanie do ustaw obcej terminologii często więcej się psuje, niż naprawia. To trochę tak, jak gdyby postanowić, że od dziś silniki w samochodach we wszystkich krajach Unii mają mieć ten sam kształt, wielkość, kolor i zasady działania. Szybko nasunie się pytanie: tak, ale po co, i refleksja, że wymiana silników pociągnie za sobą konieczność wymiany innych części, to zaś kolejnych. I dokładnie ten sam problem występuje w prawie. Cywiliści doskonale wiedzą, że rzadko ustawa jest autonomicznym aktem prawnym. Najczęściej jest powiązana, choćby językowo, z innymi ustawami, te zaś z kolejnymi i tak dalej. Tak więc aby taka pełna harmonizacja zakończyła się sukcesem, musiałaby być powiązana z wprowadzeniem zmian nawet w kilkudziesięciu innych aktach. Jest to zabieg niezmiernie kosztowny, czasochłonny, w dodatku obciążony sporym ryzykiem przeoczenia, a tym samym niepowodzenia. Należy zapytać, czy koszty, jakie ponosi przez to społeczeństwo i ustawodawca, są adekwatne do korzyści. Czy takie unifikowanie przepisów w ramach implementacji pełnej nie jest przypadkiem pogonią za dość teoretyczną ideą, budowaniem legislacyjnych zamków na piasku? Jeżeli operacja ta nie zostanie przeprowadzona faktycznie w pełni (a dziś jest to raczej zasadą), to system prawny zacznie, delikatnie mówiąc, się rozsypywać. I sądzę, że wszyscy jesteśmy w ostatnich latach świadkami właśnie takiego „rozsypywania się prawa". W ustawach tworzonych pod wpływem unijnych dyrektyw pełno jest sformułowań obcych prawu polskiemu, niezdefiniowanych, które ciągle każą zadawać pytanie: co autor miał na myśli. Podczas gdy autor tak naprawdę nic nie miał na myśli, był jedynie zmuszony użyć w ustawie takiego lub innego stwierdzenia. Już pomijam, że dyrektywy, które powinny być punktem odniesienia przy dokonywaniu wykładni nowych przepisów, są często nieczytelne. Dla mnie ustawa o prawach konsumenta jest doskonałym tego przykładem, jest aktem prawnym w wielu miejscach niekompatybilnym z kodeksem cywilnym i innymi ustawami.