Nie lubię reklam. Ani w telewizji, ani w internecie. Od razu wyłączam dźwięk. Gdy widzę reklamę wyrobów lekopodobnych, robi mi się gorąco. I bynajmniej nie dlatego, że takie jest działanie tych specyfików. Gdyby powodowały takie skutki, byłby to dowód, że w ogóle działają. Ale tak nie jest, choć skład reklamowanego produktu często sugeruje, że to życiodajny eliksir. Myślę, że przed dodaniem do niego języka węża czy oka ropuchy producentów powstrzymuje jedynie lęk przed sankcjami organizacji zajmujących się ochroną zwierząt.
Do uczucia gorąca dołącza zgrzytanie zębami, gdy w reklamie magicznych produktów występują prawdziwi lekarze. Pewien znany seksuolog zapewnia, że po zażyciu specyfiku wspomagającego erekcję męska część populacji zdobędzie oręż potężny niemal jak lufa Rudego 102. A co jeśli efektem będzie seks „na żabę"? Jak taki seks wygląda? Facet się rozbiera, a kobieta rechocze.
Można powiedzieć, że nic szkodliwego w owym specyfiku nie ma, same ziółka, co nerwy koją albo poprawiają błogostan ogólny. Nieważne, że nie nerwów ukojenie było celem. Mierzi to, że medyczny autorytet bierze procent od sprzedaży tandety. Bo powagą profesji sugeruje, że tombak jest złotem. Kapitał zaufania uzbierany przez grono rzetelnych medyków jest rozmieniany na drobne.