Każdy kraj Unii, w zależności od stopnia przygotowania itd., będzie musiał przyjmować imigrantów; ba, będzie miał swoje „obowiązkowe kwoty" w ramach systemu „dystrybucji imigrantów".
Widziałem już wiele nonsensów brukselskich urzędników. Choćby przepis o prostych bananach, samogasnące papierosy czy odkrycie, że marchewka to jednak owoc. Ale „kwoty dla imigrantów" i ich „dystrybucja" to już produkt chorego umysłu. I, o zgrozo, traktowany poważnie.
Gdzie się podział unijny humanizm, który tak sączy się z dźwięków „Ody do radości"? Czy ma go zastąpić współczesna wersja handlu Murzynami? Czy podobnie jak emisję CO2 państwa będą mogły odsprzedawać nadwyżki imigrantów i biedne Polska albo Rumunia przyjmą po kilkaset sztuk od bogatej Francji w zamian za sowitą gratyfikację?
Czy tylko na to stać brukselskich urzędników w zderzeniu z poważnym dla Europy problemem? Czy nie będzie to tylko legalna furtka dla nielicznych, a pozostali nadal przedzierać się będą do lepszego świata przez morze, tonąc tysiącami? Czy naprawdę ktoś myśli, że da się limitami i kwotami przenieść do Europy wszystkich, którzy chcą uciekać z biednego Czarnego Lądu?
Oczywiście hasła o otwartości i multikulturowości są ważne. Stanowią wręcz fundament UE. Same dobre chęci jednak nie wystarczą. Potrzebny jest rozsądek.