Rząd w sprawie reformy podatkowej stanął do wielkiego wyścigu z czasem. Dziś o nowym podatku, który ma łączyć w sobie dzisiejszy PIT, składki na ZUS i zdrowotne, wciąż wiemy niewiele. Wprawdzie co chwila minister Henryk Kowalczyk uchyla rąbka tajemnicy, ale są to informacje cząstkowe, niekompletne, a czasem sprzeczne ze sobą. Wygląda na to, że koncepcja nowej daniny jeszcze się na dobre w rządzie nie wykluła. Potwierdza to fakt, że dopiero teraz zamawiane są u ekonomistów stosowne analizy.
A przecież wystarczyłaby dobrze przygotowana prezentacja przedstawiająca cel zmian (pomoc najuboższym?) i wyraźne stwierdzająca: naszym wzorem jest model francuski. Bo nad Sekwaną rzeczywiście istnieje jednolity podatek, którego stawki rosną wraz z dochodem liczonym na członka rodziny.
Nowa ustawa na pewno rodzić będzie wiele pytań i wątpliwości. Czeka nas wielka i długa debata społeczna i polityczna. Przede wszystkim należy zapytać czy nadmierne obciążenia podatkowe nie zduszą polskiego modelu przedsiębiorczości, który w znacznej mierze opiera się na jednoosobowych firmach. Zbyt radykalna rewolucja fiskalna może doprowadzić do lawinowej rezygnacji z tej formy aktywności gospodarczej.
Takiej rewolucji nie można wdrażać spontanicznie. Obok publicznej dysputy trzeba przeprowadzić działania organizacyjne, szkoleniowe i techniczne. Zatrudnić specjalistów od finansów, analityków, przebudować systemy informatyczne w ZUS i skarbówce, opracować nowe druki i elektroniczne aplikacje do rozliczeń, przeszkolić rzeszę urzędników…
Wprawdzie przyjęło się, że zmiany w podatkach osobistych należy uchwalać do końca listopada poprzedniego roku, jednak w przypadku tak potężnej rewolucji zwykła przyzwoitość wymaga, by znać jej scenariusz co najmniej rok wcześniej. Jeśli zatem rząd chce wprowadzić nową daninę z początkiem 2018 roku, to za dwa–trzy miesiące powinien powstać projekt ustawy. Nic nie wskazuje, by rząd był na to gotowy. Wygląda na to, że zwycięża podejście na chybcika, z nieśmiertelnym polskim „jakoś to będzie”.