Najpierw za pomocą podsłuchów – które nie wiadomo kto bezkarnie zakładał – doprowadzili rząd do upadku, chociaż na taśmach nie było informacji o morderstwach i spiskach, tylko knajacka gadanina politycznych głuptasów. Potem poszło jak z płatka: pan Szachermacher (przepraszam, jeśli pomyliłem nazwisko) wyprodukował w internecie lawinę postprawdy o tym, że Polska w ruinie, że kondominium, że prezydent jest tylko notariuszem rządzącej partii, a Polacy uwierzyli jak przedszkolaki. Teraz ten nowy i „godny", z patriotycznej rodziny, podpisuje wszystko, jak leci. Państwo w rozsypce, skłócone z Zachodem, armia rozwalona. Wystarczyło nająć do polityki paru podrzędnych aktorów i wypuścić jednego z psychiatryka. Po co komu wojna hybrydowa i „zielone ludziki"?
Zagłuszone przez ważniejsze wydarzenia minęło narodowe święto Rosji, rocznica wypędzenia Polaków z Kremla 4 listopada 1612 roku. Jedynie Rosja ma swoje święto tak nierozerwalnie złączone z Polską; czy to nie powód do dumy? Niestety, oba narody dotąd rocznicy nie przemyślały, nie przetrawiły i służy im do hodowania kompleksów. Dla Polski wyprawa na Kreml dla osadzenia tam królewicza Władysława była erupcją politycznej głupoty i „betonowego" katolicyzmu króla Zygmunta III. Dla Rosji było to drobne zwycięstwo podnoszącego się z upadku cesarstwa. Ten wielki kraj ma wszak wielkie sukcesy, ale je zmarnował. Oto małe, ale pewne zwycięstwo, bo na wielkie już ich nie stać. Zarówno Polska, jak Rosja megalomańsko lubią grać powyżej własnej wagi, stąd ten nieszczęsny splot.
Polacy myślą o Rosji naiwnie: Trumpie, ratuj, oni chcą nas podbić! Bzdura, oni tylko chcą zniszczyć poważniejszego przeciwnika niż Warszawa: Unię. Dlatego będą atakować, ale tak, aby stworzyć wrażenie, że PiS z Kaczyńskim, Ziobrą i Dudą nas obroni. Bo tylko oni są gwarantami coraz gorszych stosunków z Brukselą.