„Dla Jarosława Gowina – czysta kartka i długopis. Żeby napisał wreszcie, o co mu chodzi". Był to zdecydowanie mój ulubiony z listy prezentów autorstwa Roberta Górskiego i Mariusza Cieślika zamieszczonej w bożonarodzeniowym wydaniu „Plusa Minusa". Najwyraźniej jednak upominek nie dotarł do adresata. Bo im dłużej trwa konflikt w Zjednoczonej Prawicy, tym bardziej nie wiadomo, co kieruje Gowinem.
Przez samego siebie i – niezmiennie wąskie – grono swoich zwolenników uznawany od wielu lat za ostatnią nadzieję białych. Białych konserwatystów, rzecz jasna. Choć skojarzenie z innym nosicielem tego przydomku, Andrzejem Gołotą, też nie jest do końca bezpodstawne. Tym, czym dla wybitnego boksera było pamiętne starcie z Lennoxem Lewisem, dla Gowina okazały się wybory do Parlamentu Europejskiego w 2014 roku. Pierwsza (i zdaje się ostatnia) próba odegrania samodzielnej roli w polityce. Oba wydarzenia skończyły się brutalnym, zostawiającym w psychice trwały ślad nokautem. Po obu więc główną niewiadomą dla komentujących poczynania obu panów stał się tak zwany mental. Tak jak nie wiadomo było, dlaczego Gołota uciekał z ringu, tak równie trudno orzec, co kieruje Gowinem nieustannie odchodzącym (choć nigdy do końca odejść niemogącym) z obozu rządzącego.
A przecież wzbierająca na sile wojna domowa w Zjednoczonej Prawicy to najwłaściwszy moment na określenie swojej tożsamości. Przypomnienie sobie i innym, po co w ogóle szło się do polityki. Bo do czego sześć lat temu Jarosława Gowina potrzebował Jarosław Kaczyński, mniej więcej wiadomo. Był doskonałym wizerunkowym zrównoważeniem radykalizmu drugiego koalicjanta, „czerwonego" konserwatysty, Zbigniewa Ziobry.
To, co było kluczem otwierającym przed liderem Porozumienia drzwi do obozu władzy, jednocześnie zamyka mu też drogę do odegrania jakiejkolwiek faktycznej roli w polskiej polityce. Jego „biały" konserwatyzm nie jest bowiem formacją ideową, tylko estetyczną. On sam zaś jest polityczną tabula rasa – białą, niezapisaną kartką. Czekającą na wypełnienie treścią przez kolejnego koalicjanta. I dlatego właśnie jego niedawna „programowa” konwencja sprowadzała się do odebrania długopisu Jarosławowi Kaczyńskiemu i wręczenia go Szymonowi Hołowni.