Jak się pozbyć SLD

Po wyeliminowaniu populistów przyszedł może czas na wypchnięcie z polskiej polityki SLD i PSL. W taki sam sposób jak we Francji usunięto z parlamentu partię Le Pena – pisze politolog z Uniwersytetu Śląskiego

Publikacja: 18.02.2008 22:47

Jak się pozbyć SLD

Foto: Rzeczpospolita

Proporcjonalna ordynacja wyborcza przez lata dobrze służyła polskiej demokracji. Dziś jednak wzmocniłoby ją wprowadzenie ordynacji większościowej. Kiedy z systemu partyjnego wyeliminowano populistów, obecnie nadarza się okazja do pozbycia się – w drodze demokratycznych wyborów – postkomunistów i ludowców. Z punktu widzenia polskiej demokracji i zdolności rządzenia byłoby to wskazane. Ale jest mało prawdopodobne.

Dyskusje nad tym, jaka ordynacja jest dobra, są bezsensowne. Każda z nich ma swoje zalety i wady. Dlatego nie należy pytać o to, która ordynacja jest dobra, lecz dla kogo, i co chcemy osiągnąć przez jej wprowadzenie. Jeśli chcemy stabilizować system i ułatwiać proces rządzenia, powinniśmy zaordynować sobie ordynację większościową. Jeżeli chcemy większej reprezentatywności, wolnej i swobodnej gry na rynku politycznym, wówczas wybierajmy ordynację proporcjonalną.

W żadnym kraju nie decydowano się na konkretne przepisy regulujące zasady walki wyborczej w imię abstrakcyjnych zasad i dla wprowadzenia idealnych rozwiązań. Zawsze tego typu wyborowi towarzyszą kalkulacje poszczególnych ugrupowań, świadomość celów, jakie się chce osiągnąć przez wprowadzenie poszczególnych regulacji w tej materii. Dlatego dyskutując nad projektem zmian w ordynacji, winniśmy wiedzieć, czego po nich oczekujemy, jaki ma być ich polityczny efekt. To podstawowa zasada „inżynierii wyborczej”.

Skłaniam się coraz bardziej do uznania, że na obecnym etapie rozwoju polskiego systemu partyjnego najlepszą z metod wyboru parlamentu byłaby ta, która znacząco wzmacniałaby elementy większościowe ordynacji. I nie dlatego, że zwiększyłoby to frekwencję czy też odpartyjniłoby wybory.To dwa mity towarzyszące tego typu postulatom i najlepiej od razu się z nimi rozprawmy. Ordynacja większościowa nie sprzyja wyższej frekwencji wyborczej. Jest wprost przeciwnie!

Przy jej zastosowaniu w ogromnej części okręgów już z góry jest jasne, kto zwycięży, a kto okaże się przegranym, i zwolennicy tego ostatniego bardzo często zostają w domu, bowiem mają poczucie, że ich udział w głosowaniu jest bezsensowny (warto w tej kwestii zapoznać się z pracami A. Lijpharta, D. Nohlena, H.F. Gosnella, a na polskim gruncie M. Cześnika).

Mitem także jest przekonanie, że ordynacja większościowa promuje liderów lokalnych i uniezależnia ich od central partyjnych. Zwolennicy tej tezy bez trudu powinni wskazać całe tabuny bezpartyjnych i niezależnych deputowanych w parlamentach państw, gdzie od setek lat obowiązuje ordynacja większościowa. Tyle tylko, że jest to zadanie beznadziejne. W 646-osobowej brytyjskiej Izbie Gmin deputowanych niezależnych jest dwóch, a w 435-osobowej amerykańskiej Izbie Reprezentantów – jeden (nie mówiąc już o Senacie USA, którego wszyscy członkowie są albo republikanami, albo demokratami)!

Mniemanie, że rezygnacja z ordynacji proporcjonalnej osłabi aparaty partyjne i zapełni nasz Sejm niezależnymi, bezpartyjnymi liderami lokalnymi, jest pobożnym życzeniem, a nie twierdzeniem opartym na empirii i doświadczeniach współczesnej politologii.

Dlaczego więc warto zmienić dotychczasową, proporcjonalną ordynację? Czyż nie służyła ona dobrze polskiej demokracji? Przez całe lata uważałem, że przyczynia się ona do rozwoju polskiego życia publicznego, pluralizuje je, wzbogaca o nowe podmioty i uczy żyć w skomplikowanym świecie różnorodności politycznej. Od 1989 roku Polacy mogli dzięki niej nauczyć się w praktyce różnic między poszczególnymi ugrupowaniami, rodzinami ideologicznymi, programami i propozycjami politycznymi (choć warto pamiętać, że ordynacja do Sejmu w wyborach czerwcowych w 1989 roku była… większościowa!). Dzięki niej odbyliśmy konieczny proces uczenia się funkcjonowania w demokratycznej przestrzeni politycznej.

Jeśli Kaczyński i Tusk nie zmienią ordynacji, to jeszcze długo będą musieli znosić panoszenie się w państwie towarzyszy z SLD i funkcjonariuszy z PSL

Ale dzisiaj ta sama ordynacja, która służyła dobrze polskiej demokracji, zatruwa ją. Przez niemożliwość rządzenia w warunkach stabilnej większości, bez opierania się na podmiotach mających problemy z funkcjonowaniem w warunkach otwartej i transparentnej demokracji. Mam tu na myśli SLD i PSL.

Jak wyglądałby polski Sejm, gdyby w ostatnich wyborach zastosowano ordynację większościową? Podobnie jak obecny Senat, w którym jest 60 senatorów z PO, 39 z PiS i jeden niezależny, Włodzimierz Cimoszewicz. Czy byłoby to dobre dla naszej demokracji? W moim przekonaniu tak. Po wyeliminowaniu populistów, LPR i Samoobrony, przyszedł być może czas na wyeliminowanie z polskiego systemu partyjnego postkomunistów i ludowców. Chodzi o eliminację w wyniku demokratycznych wyborów, a nie w konsekwencji jakichś zakazów czy delegalizacji, o których wspominał przed paru laty Jarosław Kaczyński.

Czy tego typu kalkulacje nie są jednak egzemplifikacją autorytarnego myślenia? Czy sam pomysł, że za pomocą zmian przepisów ordynacji wyborczej osłabi się lub nawet zmarginalizuje jakąś formację polityczną, nie jest sprzeniewierzeniem się zasadom demokratycznym? Nie, tego typu kalkulacja stała na przykład u podstaw zmian w ordynacji do francuskiego Zgromadzenia Narodowego – wówczas chciano wyeliminować polityków Frontu Narodowego i to się udało. Przy poparciu w granicach 15 proc. Le Pen i jego ludzie umieszczali w 577-osobowym Zgromadzeniu zaledwie kilku deputowanych (w ostatnich wyborach nie dostał się nikt).

Także w naszym kraju poważnie dyskutowało się o takich zmianach, które uniemożliwiałyby wejście do Sejmu politykom pokroju Andrzeja Leppera czy Romana Giertycha. Powszechnie uznawano ich za szkodników demokracji i szukano prawnych i legalnych metod uniemożliwia im zasiadania w ławach poselskich. Zatem nie jest wyrazem autorytaryzmu takie konstruowanie kształtu ordynacji wyborczej, żeby eliminowała ona z życia parlamentarnego konkretne partie i konkretnych polityków. Kwestią sporną pozostaje jedynie, jakie mają to być partie i którzy politycy.

Z arytmetyki wyborczej wynika, że każdy następny rząd, by zachować status gabinetu większościowego, musi się oprzeć albo na SLD, albo na PSL (jeśli założyć, że nie dojdzie do koalicji PO – PiS). A partie kierowane obecnie przez Wojciecha Olejniczaka i Waldemara Pawlaka to dwie formacje, które zbudowały w Polsce podstawy kapitalizmu politycznego i do dziś nie pozbyły się kontaktów, ludzi i powiązań, które skompromitowałyby każde zachodnioeuropejskie ugrupowanie.

Gazety donoszą, że Włodzimierz Czarzasty zamierza walczyć w najbliższym czasie o przywództwo w Sojuszu, Pawlak umarza karę dla firmy, o której pisało się jako o powiązanej z interesami – niekoniecznie polskich – tajnych służb. Wokół obu formacji aż się roi od funkcjonariuszy byłych oraz obecnych wywiadów i kontrwywiadów.

Smutno było patrzeć, jak politycy Platformy milczeli, kiedy odkrywano, że premier Pawlak okazał swoją łaskawość firmie J&S. Był to podobny widok jak ten, gdy liderzy PiS musieli świecić oczami w poprzedniej kadencji za ekscesy seksualne Leppera czy też wyskoki dziarskich chłopców z Młodzieży Wszechpolskiej. Wszystko wskazuje na to, że – po pozbyciu się populistów – każdy następny rząd będzie musiał opierać się na PSL (to w wypadku zwycięstwa w przyszłości PiS) lub PSL czy SLD (w przypadku wygranej PO).Jeśli przyjmiemy rozumne założenie, że w warunkach obecnej ordynacji żadna partia nie zdobędzie samodzielnie więcej niż 231 mandatów, okaże się, że Kaczyński i Tusk do końca swej politycznej kariery będą musieli zaciskać zęby na widok panoszenia się w państwie towarzyszy z SLD i funkcjonariuszy z PSL. I być ich zakładnikami.

Warto się zastanowić, czy eliminacja – oczywiście w drodze demokratycznych wyborów – tych dwóch formacji nie leżałaby w interesie polskiej demokracji. Czy nie byłoby dobrze, gdyby polską przestrzeń polityczną zapełniły w całości PO i PiS? Czy tworzenie rządów – i potem odpowiedzialność za nie – nie byłoby łatwiejsze i bardziej przejrzyste, gdyby i jednym, i drugim dano szansę na formowanie samodzielnych, jednopartyjnych gabinetów? W moim przekonaniu odpowiedź na wszystkie te pytania jest twierdząca.

Podkreślmy raz jeszcze – jakość demokracji nie zależy od liczby funkcjonujących w niej partii. Demokracja amerykańska nie jest gorsza od rosyjskiej z tej przyczyny, że w Izbie Reprezentantów jest mniej ugrupowań niż w Dumie, a demokracja węgierska jest bardziej ugruntowana niż ukraińska, choć w parlamencie węgierskim jest mniej formacji politycznych.

Czy jednak zmiana ordynacji wyborczej jest obecnie możliwa? Odpowiedź na to pytanie jest raczej negatywna. I nie chodzi jedynie o to, że wprowadzenie ordynacji większościowej wymaga zmiany konstytucji, w której zapisany jest proporcjonalny charakter wyborów do Sejmu. Ten problem dałoby się rozwiązać – po pierwsze dlatego, że PO i PiS mają potrzebną do tej reformy większość. Po drugie, bo niepotrzebna byłaby całkowita zmiana ordynacji na większościową – wystarczyłoby wzmocnić większościowe elementy w obecnej ordynacji (zmiana metody liczenia głosów na system Imperiali, zwiększenie liczby okręgów wyborczych do 100 – 120, podniesienie progów wyborczych do 10 – 15 proc.).

Tego typu zmiany były doświadczeniem naszych południowych sąsiadów (zarówno Czechów, jak i Słowaków – w części jedynie były zakwestionowane przez Trybunał Konstytucyjny, który się dopatrzył w nich zbytniego odejścia od zasady proporcjonalności).

Prawdziwą przeszkodą na drodze do wprowadzenia nowej ordynacji wyborczej, która eliminowałaby z naszego systemu partyjnego inne oprócz PO i PiS partie, jest wzajemna niechęć i całkowity brak zaufania między ich liderami (osobnym problemem byłoby także to, że gdyby rozpoczęły się prace nad wprowadzeniem ordynacji większościowej, ludowcy natychmiast opuściliby rząd).

To paradoks, ale współpraca w tej materii między Kaczyńskim a Tuskiem pozwoliłaby im na dziesięciolecia dzielić między siebie władzę w naszym kraju, bez konieczności dogadywania się z postkomunistami czy ludowcami, ale zacietrzewienie w wojnie, która trwa od 2005 roku, nie pozwala im dostrzec, że porzucając ją na chwilę, mogliby podzielić kraj między siebie. I wówczas na przemian rządziliby Polską przez długie dziesięciolecia.

Jeśli tego nie zrobią, wcześniej czy później skończy się „pogoda na prawicowość” i do władzy wróci środowisko skupione wokół SLD. Dziś wydaje się to mało prawdopodobne, ale na początku lat 90., gdy partie solidarnościowe walczyły ze sobą myśląc, że na zawsze oddany im został rząd dusz w Polsce, nikt się nie spodziewał, że wybory 19 września 1993 pozbawią je władzy i oddadzą ją w ręce postkomunistów. Jeśli ordynacja nie zostanie zmieniona, to zawsze PO i PiS będą skazane na SLD lub na PSL. Doczekają się też nowego 19 września.

Wszystko jednak wskazuje na to, że Tusk i Kaczyński nie porozumieją się w tej sprawie. To zła wiadomość dla ich partii. Ale także dla jakości polskiej demokracji, która po długich latach dojrzała już do dwupartyjności. I świetnie by było dla owej demokracji, gdyby bieguny tej dwupartyjności stanowiły właśnie partie postsolidarnościowe.

Opinie polityczno - społeczne
Kazimierz M. Ujazdowski: Francja jest w kryzysie, ale to nie koniec V Republiki. Dlaczego ten ustrój przetrwa?
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Rafał Trzaskowski musi się odelitarnić i odciąć od rządu, żeby wygrać
analizy
Donald Trump już wstrzymuje pierwszą wojnę. Chyba
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Bezpieczeństwo, Europo! Co to znaczy dla Polski?
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: „W tym roku Ukraina przestanie istnieć”, czyli jak Putin chce pokroić Europę
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego