Pojednanie wyłącznie na prawie niemieckim

Jeden z argumentów przemawiających za budową Centrum przeciwko Wypędzeniom głosi, że dzięki temu cała sprawa utraci wymiar polityczny. Ale co z prawem do ojczyzny, którego realizacji domagają się politycy niemieccy? – pyta filozof i publicysta

Publikacja: 31.03.2008 20:53

Jedynym widocznym sukcesem nowej polityki zagranicznej Polski jest – pomijając „wagon słoniny” dla wyborców i działaczy PSL, wspomniany w złośliwej, lecz niestety trafiającej w sedno wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego – decyzja rządu niemieckiego o budowie „Widocznego znaku”. Okazało się przy tym, że Władysław Bartoszewski nie tylko polityków poprzedniej ekipy miał za dyplomatołków, ale i nas wszystkich uważa za polakomatołków, wmawiając nam – wbrew temu, co triumfalnie obwieszczają niemieckie media wychwalające Donalda Tuska – że rząd RP na nic się nie zgodził. I reakcje opinii publicznej pokazują, że tym razem ma zupełną rację.

Nie wiadomo, dlaczego Władysław Bartoszewski, który niedawno był wielkim przeciwnikiem projektu Centrum przeciwko Wypędzeniom, pozwala używać swego autorytetu jako zasłony dymnej umożliwiającej jego bezproblemową realizację. W książce, która towarzyszyła wystawie „Ucieczka, wypędzenie, integracja” pokazywanej w Bonn i Berlinie w 2005 i 2006 roku, występuje on jeszcze jako polski szwarccharakter.

W artykule pióra wiernego stronnika szefowej Związku Wypędzonych Eriki Steinbach Thomasa Urbana można przeczytać: „Były minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski propagował w lipcu 2003 roku tezę mówiącą, że berliński projekt ma służyć jednemu celowi: »Zbudować fałszywą świadomość, że poza Żydami ofiarami drugiej wojny światowej byli głównie Niemcy«. Inicjatorom powołania centrum zarzucał, że kwestionują niemiecką winę za drugą wojnę światową i popierają tendencje nacjonalistyczne”. („Ucieczka, wypędzenie, integracja”, Kerber Verlag, Bonn 2007).

Po wypowiedziach tego rodzaju Władysław Bartoszewski przestał być lubiany i szanowny w Niemczech. Teraz na nowo odzyskał i sympatię, i szacunek. Znowu wszystkie drzwi stoją przed nim otworem. Jeszcze w grudniu w wywiadzie dla „Die Zeit” minister Bartoszewski dosyć ostro krytykował ideę Centrum. Na pytanie: „Czy był pan zaskoczony, gdy Angela Merkel zaraz po zwycięstwie wyborczym Donalda Tuska ogłosiła, że powstanie Centrum Wypędzonych, być może z Eriką Steinbach?”, Władysław Bartoszewski odpowiada: „Zaskoczony nie, ale smutny. Nie powinno się stawiać nowego rządu w takiej sytuacji, by musiał się wypowiadać tak, jak rząd poprzedni”. Na uwagę, że: „Berlin uważa, iż sprawa Centrum to sprawa suwerennej decyzji Niemców”, stwierdza: „Można to tak widzieć. Ale wówczas pozostaje nam możliwość zbudowania na przykład muzeum historii polsko-niemieckiej, od pierwszego pruskiego ataku na Polskę w1772 aż do 1945. I pominąć wszystko inne, np. przemiany Niemców w Republice Federalnej... Można to zrobić, tylko po co?”.

Jak doszło do zmiany stanowiska, wyjaśnia ta sama „Die Zeit” sprzed tygodnia: „Systematycznie pomniejszano wagę problemów, włączono je w szerszy kontekst i owinięto watą pieniędzy, żeby nikt nie zranił się hakami, kantami i ostrzem polityki historycznej”.

Oczywiście strona niemiecka poszła na pewne ustępstwa. Centrum będzie nosić inną nazwę, a jego siedziba wprawdzie znajdzie się w centrum Berlina, ale nie w najbardziej eksponowanym miejscu. Będzie też podlegać Muzeum Historii Niemiec. Otwarta pozostaje sprawa udziału Eriki Steinbach, której podobno Angela Merkel obiecała, że nie zostanie pominięta.

Można jednak przypuszczać, że pani Steinbach – polityk sprawny, wytrwały i inteligentny – będzie wolała działać dyskretniej przez swoich przedstawicieli, by nie wystawiać na krytykę Tuska i Bartoszewskiego. Ale zmiany są jak dotąd kosmetyczne. Ów Dom Niemiecki jest oddalony tylko pół kilometra od placu Poczdamskiego i – jak nie omieszkał zauważyć tygodnik „Der Spiegel” – miał w nim swą siedzibę nie tylko Berliński Oddział Federalnego Związku Wypędzonych, lecz także zarząd fundacji „Pomnik pomordowanych Żydów europejskich”.

Dla Polaków najważniejsze pozostaje nieco już zapomniane przez nich pytanie, dlaczego rząd niemiecki chce wydać 30 milionów euro na urządzenie takiego centrum i potem rocznie wydawać 2,4 miliona na jego działalność, skoro tak wiele instytucji już się zajmuje i zajmowało upamiętnianiem tej tematyki i jej badaniem. „FAZ” podkreślała, że chodzi o podtrzymanie pamięci i stworzenie miejsca spotkania pokoleń, w którym wysiedleni będą mogli przekazać młodym swe doświadczenia.

Tylko polakomatołek może sądzić, że Niemcy pozwolą sobie na prymitywny rewizjonizm historyczny, i oddychać z ulgą, gdy dowiaduje się, że nie gloryfikują Hitlera

Podstawą stałej ekspozycji ma być wspomniana wystawa bońsko-berlińska. Warto więc uważnie jej się przyjrzeć i przeczytać cytowaną już książkę, która choć została fatalnie przełożona na polski, wyraźnie stara się zachować maksimum obiektywizmu. Bo też tylko polakomatołek może sądzić, że Niemcy pozwolą sobie na prymitywny rewizjonizm historyczny, i oddychać z ulgą, gdy dowiaduje się, że w Niemczech nie gloryfikuje się Adolfa Hitlera.

W tej książce – jak zwykle w narracji niemieckiej – początku złego upatruje się w traktacie wersalskim i wilsonowskiej zasadzie samostanowienia: „Wskutek procesów tworzenia nowych państw w Europie Wschodniej, Środkowo-Wschodniej i Południowo-Wschodniej większości stały się nagle mniejszościami i na odwrót, co mogło prowadzić do poważnych konfliktów” (s. 31). Jeśli chodzi o Polskę, to od początku popełniono niesprawiedliwość: „nowemu państwu odstąpiono tereny jednoznacznie zamieszkane w większości przez Niemców oraz przyznano duże części Prus. Polityka Berlina i Warszawy, z których żadne nie zamierzało zadowolić się status quo, prowadziła w konsekwencji do kontynuacji bądź narastania narodowościowych animozji”.

O 1772 i 1795 roku, które jako widoczny znak swego sprzeciwu chciał upamiętniać Władysław Bartoszewski, nie ma więc mowy, nie wspomina się też o polskiej mniejszości w Niemczech (Zagłębie Ruhry itd.), a między polityką Republiki Weimarskiej i II RP widzi się pełną symetrię. II wojna światowa zdaniem autorów wynikła właśnie z zasady samostanowienia i dążenia do narodowej homogeniczności (s. 39). Narodowosocjalistyczna polityka jest przedstawiana niemal wyłącznie jako dzieło autorskie Hitlera: „Hitler był motorem w wysokim stopniu agresywnej, imperialistycznej i rasistowskiej polityki zagranicznej Trzeciej Rzeszy” (s. 42). „Na początku tych zbrodni stał Hitler ze swoją polityczno-ideologiczną wizją” (s. 41). „Z rozkazu Himmlera opracowano w następnych latach gigantyczne plany, według których miały być realizowane wyobrażenia Hitlera w dziedzinie rasowej” (s. 44 – 45).

Ciekawe, że Hitler nie „wypędzał” Niemców np. z Besarabii lub Bukowiny, lecz tylko przesiedlał. A potem „miejscowa ludność wszędzie utożsamiała także pokojowo usposobionych osadników z prowadzącą wojnę Rzeszą Niemiecką, która ich wykorzystywała do własnych celów. Zastosowano wobec nich swego rodzaju odpowiedzialność plemienną” (s. 82).

O Erice Steinbach dowiadujemy się, że urodziła się w Prusach Zachodnich (s. 157), a więc w tej dużej części Prus straconej w 1918, ale odzyskanej w 1939, także dzięki ojcu Steinbach. Jedną z ofiar polityki nazistowskiej było niemieckie osadnictwo i kultura: „W punktach zapalnych, gdzie od dawna iskrzyło między Niemcami, Czechami i Polakami, najpierw nazistowska ideologia rasowa, a potem radziecki imperializm uruchomiły spiralę przemocy, której ofiarą padły w końcu niemieckie osadnictwo i kultura na wschód od Odry i Nysy, Rudaw i Lasu Czeskiego” (s. 51).

Przymusowe wysiedlenia Niemców są w gruncie rzeczy kontynuacją polityki Hitlera, co dobrze harmonizuje ze znaną tezą Jana Tomasza Grossa, że Polacy kończyli jego dzieło. Jeden z autorów zwraca jednak uwagę na subtelną różnicę: „choć (...) wypędzenie bezpośrednio i pośrednio pochłonęło wiele ofiar, nie został przekroczony próg celowego ludobójstwa – inaczej niż w przypadku zbrodni popełnionych do 1945 roku przez nazistowskie Niemcy” (s. 95).

Wiele pisze się o tym, że Polacy – łącznie z Władysławem Bartoszewskim i Jerzym Holzerem – do niedawna nie byli w stanie zmierzyć się z prawdą: „Na plan utworzenia w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom polska opinia zareagowała (...) gwałtownie (...). Podkreślano cierpienia Polaków pod niemiecką okupacją oraz śmierć milionów osób. Z autoportretem w roli męczenników [sic!] kłócił się fakt, że Polacy podczas wypędzeń też byli sprawcami”. Zdaniem autorów ta irracjonalna reakcja wynikała także z „debaty związanej z Jedwabnem o udziale Polaków w mordowaniu Żydów”. Na szczęście dzisiaj Polacy – ci sprawcy kolektywni – już zapomnieli o swoim oburzeniu. Teraz polscy dziennikarze, publicyści oraz politycy koalicji i SLD wyśmiewają tych, którzy skłonni są wyrażać obawy.

Jeden z najrozsądniejszych argumentów przemawiających w Niemczech za budową Centrum głosi, że w ten sposób cała sprawa utraci polityczne znaczenie, zostanie „zhistoryzowana”, zmumifikowana wraz z całym Federalnym Związkiem Wypędzonych. Co jednak wtedy z prawem do ojczyzny, którego realizacji konsekwentnie domagają się politycy niemieccy, zwłaszcza chadeccy?

Prawo to rozumie się w owej książce następująco: „Organizacja Narodów Zjednoczonych potwierdziła w wielu rezolucjach oba główne elementy prawa do ojczyzny: po pierwsze prawo do pozostania w ojczyźnie w bezpieczeństwie i godności, a po drugie prawo powrotu do ojczyzny dla uchodźców i wypędzonych”. Dalej podkreśla się, że: „z uwagi na nakaz stosowania pokojowych rozwiązań obowiązujący w prawie międzynarodowym ani powrotu, ani odszkodowań nie można wymusić przemocą (...) Istnieje zatem zobowiązanie do rozmawiania ze sobą i pokojowych rokowań. W tym sensie należy rozumieć długofalową politykę zbliżenia między dawnymi przeciwnikami. Również traktaty wschodnie z lat 70. i układy o dobrym sąsiedztwie między Niemcami a ich wschodnimi sąsiadami z lat 1990 – 1991 służą pokojowi” (s. 191).

Nic dodać, nic ująć. Pozostaje tylko czekać, by polska dyplomacja równie pomyślnie rozwiązała pozostałe sporne kwestie – sprawę gazociągu bałtyckiego, porównanego kiedyś przez obecnego ministra spraw zagranicznych (zanim jeszcze poszedł po rozum do głowy i został członkiem PO) do paktu Ribbentrop-Mołotow, sprawę odszkodowań oraz dzieł sztuki i berlińskich rękopisów.

A wtedy pozostanie jedynie zrealizowanie prawa do ojczyzny, by pojednanie polsko-niemieckie dokonało się w pełni i byśmy w ramach jednoczącej się Europy mogli naprawić to zło, które zaczęło się w 1918 zajęciem znacznej części Prus, a skończyło się utratą ojczyzny przez miliony Bogu ducha winnych Niemców, wobec których po II wojnie światowej Polacy zastosowali zasadę plemiennej odpowiedzialności.

Jedynym widocznym sukcesem nowej polityki zagranicznej Polski jest – pomijając „wagon słoniny” dla wyborców i działaczy PSL, wspomniany w złośliwej, lecz niestety trafiającej w sedno wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego – decyzja rządu niemieckiego o budowie „Widocznego znaku”. Okazało się przy tym, że Władysław Bartoszewski nie tylko polityków poprzedniej ekipy miał za dyplomatołków, ale i nas wszystkich uważa za polakomatołków, wmawiając nam – wbrew temu, co triumfalnie obwieszczają niemieckie media wychwalające Donalda Tuska – że rząd RP na nic się nie zgodził. I reakcje opinii publicznej pokazują, że tym razem ma zupełną rację.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA