Szanowany dżentelmen i nieznośny nieudacznik

Nigdy skrajna lewica nie była w Ameryce tak silna i tak głodna głębokich zmian społeczno-politycznych. Stąd pewnie tak wielkie nadzieje wiąże z Barackiem Obamą. Czy słusznie?

Publikacja: 18.01.2009 17:38

Tomasz Wróblewski

Tomasz Wróblewski

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Szanowany dżentelmen przybywa z Illinois i przejmie urząd od najgorszego prezydenta w historii" – cytat pochodzi z tygodnika "Harpers Weekly", specjalnego wydania inauguracyjnego – ale nie inauguracji Baracka Obamy, tylko Abrahama Lincolna. Wprowadził się do Białego Domu 148 lat temu, po Jamesie Buchananie, a nie po George'u W. Bushu, choć ton i stopień napastliwości komentarzy prasowych jest uderzająco podobny.

Odchodzący prezydenci tradycyjnie mieli fatalną prasę. Przeglądając same tylko powojenne tytuły, można odnieść wrażenie, że Stany Zjednoczone nie miały ani jednego porządnego prezydenta. Przychodzili mężowie stanu, ale odchodzili nieudacznicy.

[srodtytul]Sukcesy swoje i cudze [/srodtytul]

Prezydent Dwight Eisenhower w tygodniach poprzedzających inaugurację rozsiewał po gazetach nieoficjalne opinie o Harrym Trumanie. "Philadelphia Inquirer", powołując się na źródła w ekipie przejmującej władzę, pisał o defetyście, który zmarnował amerykańskie zwycięstwo w Korei. Kilka miesięcy później uznał strategię swojego poprzednika za swoją i doprowadził do stworzenia strefy zdemilitaryzowanej.

Jego następca John Kennedy jeszcze w trakcie kampanii wyborczej zapowiedział zaostrzenie kursu wobec Kremla, a w wywiadzie dla "Life Magazine" oskarżył Eisenhowera, że doprowadził do "missile gap". Chodziło o strategiczną przewagę ZSRR nad USA. Kennedy powoływał się na tajny raport CIA. Raportu nigdy nie znaleziono. Po wyborach przygotowano natomiast prawdziwy raport, z którego wynikało, że Ameryka utrzymała przewagę. Kennedy uznał to za swój sukces i po cichu zrezygnował z zapowiadanego wcześniej programu antybalistycznego Sentinel.

Richard Nixon ze swoją "ekipą profesjonalistów" – co miało odróżniać go od amatorszczyzny "lewaków" (Kennedy'ego i Lyndona Johnsona) – oznajmił, że ma tajny plan zwycięskiego wyjścia z Wietnamu. "Milwaauke Journal" poznał nawet jego założenia. Szkoda, że dziennikarze nie zachowali kopii, bo nie tylko, że Nixon planu nigdy nie ujawnił, ale musiał uznać porażkę amerykańskiej inwazji. Co niewątpliwie pomogło jego następcy zdobyć władzę.

Prezydent Jimmy Carter – podobnie jak dziś Obama – miał zerwać z rewanżyzmem i "obsesyjnym militaryzmem i zająć się odbudowywaniem Ameryki" – prognozował "Washington Post". A "Los Angeles Times" w inauguracyjnym wydaniu pisał o "końcu ery podżegaczy" (Geralda Forda i Henry'ego Kissingera). Ale to właśnie za prezydentury Cartera niebotycznie wzrosły wydatki na zbrojenia. Carter stworzył katalog technologii zakazanej dla państw komunistycznych i wymógł przyjęcie jej przez Europę Zachodnią. Osobiście obdzwonił pół świata, apelując o zbojkotowanie igrzysk olimpijskich w Moskwie w 1980 roku.

[srodtytul]Dywanowy nalot Clintona [/srodtytul]

Po 12 latach twardych republikańskich rządów (Ronalda Reagana i George'a Busha) media wychwalały nadejście czasów rozumnej dyplomacji. Dziś z perspektywy końca zimnej wojny i rozpadu ZSRR mało kto rozumie długie elaboraty "New York Timesa" o kowbojach z południa, którzy nic nie potrafili – tylko zastraszać mniejsze kraje swoim arsenałem. Busha oskarżano o podważanie autorytetu ONZ i międzynarodowej społeczności.

Nowa "miękka polityka" Clintona szybko okazała się kontynuacją "prymitywnej imperialnej polityki". 42. prezydent nie stronił od interwencji zbrojnych. Nie prosił o pozwolenie ONZ, żeby zbombardować Sudan, Afganistan. Przeprowadził największy od czasów wojny w Wietnamie nalot dywanowy na Serbię. Amerykanie lądowali w Somalii, bombardowali Afganistan. I tak jak poprzednik ociągał się z płatnościami dla ONZ.

George W. Bush nie mógł liczyć na wsparcie mediów w równym stopniu, co jego poprzednik ani tym bardziej następca. Ale mógł liczyć na takie ostoje konserwatyzmu jak "Wall Street Journal" czy "Forbes", które z otwartymi rękami witały realistę i żegnały lekkoducha Clintona, który marnotrawił publiczne pieniądze na swoje międzynarodowe fanaberie. "WSJ" cieszył się, że wraca ktoś, kto uzdrowi sytuację finansową Ameryki. Finanse to ostatnia rzecz, jaką George W. Bush chciałby się dziś chełpić. Nawet jeżeli wcześniej zapewnił światu siedem lat prosperity i najszybszy wzrost gospodarczy w powojennej historii. To oczywiście umyka uwadze amerykańskich mediów.

[srodtytul]Wszystko co złe[/srodtytul]

Na tle złych wspomnień lepiej wypada nowy wspaniały prezydent – szanowany dżentelmen. Sukcesy Busha są pomijane, przypisuje się mu natomiast wszystko co złe. Nawet jeżeli doprowadził do tego jego poprzednik czy demokratyczny Kongres. Obecny krach kredytowy korzeniami sięga czasów prezydenta Clintona i jego ryzykownej polityki kredytowej. Freddie Mac i Fannie Mea, wielkie kasy pożyczkowe cieszące się gwarancjami Kongresu, pożyczały pieniądze na zakup nieruchomości na szaleńczo niskich stopach procentowych. Program miał i ożywił gospodarkę połowy lat 90. Prawda, że prezydent Bush nie próbował zmieniać tego kursu, ale prawdą jest też i to, że miałby przeciwko sobie demokratów w Kongresie. Jednym z wielkich entuzjastów sztucznego nakręcania kredytowej hossy był kongresmen Barney Frank, który teraz kieruje antyrecesyjnymi pracami legislacyjnymi w Kongresie. I tak jak w czasach Clintona, tak dziś opowiada się za stymulowaniem gospodarki z pieniędzy podatników.

Wojna w Iraku, niezależnie od fatalnej oprawy medialnej, była największym sukcesem militarnym Ameryki od lat. Jeżeli dziś Hillary Clinton mówi, że możliwe będzie wyprowadzanie wojsk w czerwcu, to wie, że w przeciwieństwie do Wietnamu Amerykanie zostawią rządy w rękach proamerykańskiego rządu. Liczba zamachów terrorystycznych spadła. Udało się odbudować iracką armię i administrację. Gospodarka rozwija się szybciej niż w większości innych państw w regionie. Najlepszy dowód, że strategia warta jest kontynuowania, to ponowna nominacja Roberta Gatesa na szefa sił zbrojnych.

Patriot Act – ustawa najbardziej znienawidzona przez lewicowy establishment od Teheranu po Paryż – dla demokracji był tym, czym berliński most powietrzny w 1948 roku dla wolnego świata. Prawda, że zezwalała na stosowanie niekonwencjonalnych metod względem terrorystów (podsłuchy, porwania, tortury), i pozwalała na wymianę tajnych danych z innymi wywiadami, ale okazała się też najskuteczniejszą bronią w walce z terrorem. To wielka zasługa Busha, którą docenić można tylko, sumując wszystkie nieudane zamachy w ostatnich latach. I choć to niewielkie pocieszenie, to trzeba przyznać, że terroryści, uznając swoją porażkę w Europie Zachodniej i Ameryce, przenieśli swoje działania do Azji.

Ustawa była sztandarowym projektem republikanów, ale trzeba pamiętać, że została przyjęta większością głosów demokratów. Co więcej, jest niczym innym jak tylko poszerzonym zapisem ustawy z 1998 roku Iraq Liberation Act. Ustawy zgłoszonej przez Clintona. Jego pamiętne słowa do opozycji brzmiały: "Gwarantuję, że przyjdzie taki dzień, że z tych czy innych powodów będziecie musieli użyć tego arsenału". Tych słów na pewno nie zapomniała Hillary Clinton, przyszła sekretarz stanu, ani były i przyszły sekretarz obrony Robert Gates, który pisał w imieniu CIA uzasadnienie ponownej autoryzacji aktu w 2006 roku.

Obama, idąc za przykładem Trumana, jest zdecydowany zachować Patriot Act w nieco aktualniejszej formie, czyli zasługi w dalszej wojnie z terrorystami przypisać sobie. Bush był wielokrotnie atakowany przez europejskich przeciwników za ślepe poparcie dla polityki Izraela na Bliskim Wschodzie. Oddając rację jego przeciwnikom, trzeba przyznać, że Izrael dawno nie miał równie oddanego sojusznika w Ameryce. Chwilami wykazał się większą stanowczością nawet od Ronalda Reagana. Doprowadził do marginalizacji Jasera Arafata i wzmocnienia potencjału obronnego Izraela. Konsekwentnie tępił antyizraelskie wystąpienia w Europie czy ONZ. Jeżeli dziś jesteśmy bliżej ostatecznego rozbicia zaplecza terrorystycznego na Bliskim Wschodzie, to w dużej mierze dzięki wytrwałości Busha.

[srodtytul]Wbrew owczemu pędowi [/srodtytul]

Na początku swojej prezydentury Bush przyjął znacznie łagodniejszy kurs w stosunkach z Rosją niż jego republikańscy poprzednicy. Długo czekał aż Rosja zdecyduje się na demokratyczne przemiany. Nie doczekał się. Można mu zarzucić naiwność, ale trzeba też przyznać, że był pierwszym zachodnim przywódcą, który tak ostro wystąpił przeciwko Władimirowi Putinowi. Wbrew sojusznikom w Europie Zachodniej parł do ekspansji NATO na Wschód. Mówiąc o korzystaniu z doświadczeń poprzedniej administracji, Obama między innymi miał na myśli relacje z Rosją. Powtórzył, że w interesie Ameryki jest szybkie przyjęcie Ukrainy i Gruzji do NATO.

W czasach zbiorowej histerii ekologicznej George Bush zaskakiwał trzeźwością umysłu i odpornością na lobbing światowej lewicy. Odmówił podpisania porozumień z Kyoto. Tragicznego projektu, który zwalniał Indie i Chiny z odpowiedzialności za środowisko, a koszty przerzucał na kilka najszybciej rozwijających się państw. Odciążał kraje Europy Zachodniej, a koszty naprawy środowiska przerzucał na wznoszące się rynki w Europie Środkowej.

Dziś Polska triumfuje, że udało się uniknąć katastrofy ekonomicznej i narzucenia nam drastycznych limitów CO [sup]2[/sup]. Ale to właśnie George W. Bush pierwszy wrzucił hamulec, nie dał się ponieść owczemu pędowi. Zyskał na czasie, żeby dokładniej przyjrzeć się faktom i rozwiązaniom, które nie pociągnęłyby za sobą dewastacji gospodarczej. Jeszcze rok, dwa lata temu niewielka grupa sceptyków, uczonych twierdzących, że proces ocieplenia jest wynikiem naturalnego cyklu przyrody, a nie działań człowieka, była powszechnie wyśmiewa. Al Gore obnosił się z Nagrodą Nobla za nudnawy film o topniejącym lodzie.

Dziś politycy uważniej wsłuchują się w głos sceptyków. Najlepszym przykładem była ostatnia konferencja w Poznaniu, gdzie ekologom nie udało się narzucić światu radykalnych rozwiązań.

[srodtytul]Nowa nadzieja[/srodtytul]

George W. Bush ze swoją mocno prorynkową polityką i konserwatywnymi poglądami nigdy nie był ulubieńcem mediów. Kryzys finansowy dał jednak wspaniałą pożywkę wielu lewicowym argumentom. Nigdy skrajna lewica nie była tak silna w Ameryce i tak głodna głębokich zmian społeczno-politycznych. Stąd pewnie tak wielkie nadzieje wiązały z Barackiem Obamą organizacje gejowskie w Ameryce. Zakładano, że po wojującym przeciwniku małżeństw homoseksualnych przyjdzie postępowy prezydent otwarty na legalizacje jednopłciowych ślubów.

Nie tak szybko. "Wierzę, że małżeństwo jest związkiem między kobietą a mężczyzną. Dla mnie, chrześcijanina i dla mnie, Amerykanina to świętość" – to słowa Obamy. Nowy prezydent nie różni się w tej kwestii od Busha, co potwierdził, prosząc o modlitwę na uroczystościach inauguracyjnych pastora Ricka Warrena, zasłużonego działacza na rzecz obrony tradycyjnych wartości i przeciwnika małżeństw homoseksualnych. To może ten Bush nie był taki ostatni? Zobaczymy za cztery, no może osiem lat, kiedy media będą znowu witały nową nadzieję Ameryki.

[i]Autor jest publicystą, był m.in. redaktorem naczelnym tygodnika "Newsweek Polska" oraz wiceprezesem wydawnictwa Polskapresse[/i]

Szanowany dżentelmen przybywa z Illinois i przejmie urząd od najgorszego prezydenta w historii" – cytat pochodzi z tygodnika "Harpers Weekly", specjalnego wydania inauguracyjnego – ale nie inauguracji Baracka Obamy, tylko Abrahama Lincolna. Wprowadził się do Białego Domu 148 lat temu, po Jamesie Buchananie, a nie po George'u W. Bushu, choć ton i stopień napastliwości komentarzy prasowych jest uderzająco podobny.

Odchodzący prezydenci tradycyjnie mieli fatalną prasę. Przeglądając same tylko powojenne tytuły, można odnieść wrażenie, że Stany Zjednoczone nie miały ani jednego porządnego prezydenta. Przychodzili mężowie stanu, ale odchodzili nieudacznicy.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?