[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/05/31/zdzislaw-krasnodebski-zbrodniczy-koniec-pewnego-romansu/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Najbardziej irytujący w ludzkich dziejach jest brak logiki i sensu. Gdyby dzieje były logiczne, zagłady Żydów powinni dokonać Polacy, a nie Niemcy. Jeśli już musiała się ona zdarzyć, to w kraju biednym, zacofanym, uchodzącym za supernacjonalistyczny, antysemicki i ultrakatolicki, w kraju źle traktującym mniejszości, niepotrafiącym obejść się z wolnością lepiej niż małpa z zegarkiem – by przytoczyć słowa Lloyda George’a, prekursora Jacques’a Chiraca.
Nie zaś w kraju Kanta i Beethovena, kraju Mosesa Mendelssohna, Rahel Varnhagen i Hermanna Cohena, kraju, w którym Żydzi stanowili niecały procent ludności, którego kulturę kochali, z którym się utożsamiali. Cohen, założyciel neokantowskiej szkoły marburskiej, był też autorem słynnej patriotycznej rozprawy z 1915 roku „Niemczyzna i żydostwo”, w której głosił głębokie duchowe pokrewieństwo Niemców i Żydów oraz wyrażał nadzieje, że inne narody pójdą w ich ślady w uznaniu prymatu Niemców w życiu duchowym i intelektualnym, co miało być dobrowolnym warunkiem pojednania i pokoju.
O tym pokrewieństwie wiele mówi w „Doktorze Faustusie” Saul Fitelberg, pochodzący z „nędznego” prowincjonalnego Lublina:
„Jesteśmy internacjonalistami – lecz jesteśmy proniemieccy, jak nikt na świecie, choćby dlatego, że musimy nieustannie stwierdzać podobieństwo roli, jaką odgrywa niemieckość i żydowskość na tej ziemi...Jednako są one znienawidzone, wzgardzone, przyjmowane z lękiem i zazdrością, jednako wprawiają w zamieszanie innych i siebie. Mówi się o erze nacjonalizmu. Ale w rzeczywistości istnieją tylko dwa nacjonalizmy: niemiecki i żydowski, a wszystkie inne są wobec nich dziecinną igraszką...