[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/06/02/mateusz-matyszkowicz-matura-z-konformizmu-i-bylejakosci/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Najprostsza matura sprawia najmniej problemów. Abiturienci zadowoleni, bo wszystko poszło lekko. Nauczyciele – bo potwierdzili swoje umiejętności pedagogiczne. I wreszcie politycy, bo nikt im głowy nie zawraca pytaniami, co się z edukacją dzieje. Dla polityka bowiem najlepsza edukacja jest czymś niewidocznym. Bez protestujących nauczycieli i niedouczonych młodzieńców.
Cel jest tuż-tuż, jak się wydaje, pedagogiczna nirwana nadciąga. Wszelako to pozór. Nawet, jeśli wymyślimy maturę najprostszą, to ona i tak za kilka lat okaże się zbyt trudna. Wszystko zacznie się wtedy od nowa. Poziom edukacji bowiem, zamiast iść w górę, podąża konsekwentnie drogą w dół. Może więc oszczędźmy sobie trudu i maturę zlikwidujmy.
[srodtytul]Dwa założenia [/srodtytul]
Aby zrozumieć cały proces, należy przyjrzeć się początkom. System oświaty po 1989 r. opiera się na dwóch założeniach. Zgodnie z pierwszym, edukacja jest narzędziem wyrównywania szans. To hasło pasuje wprawdzie do epoki minionej, w obecnej znalazło jednak swoje pełne rozwinięcie. Na wyrównywanie szans powołują się m.in. zwolennicy obniżenia wieku szkolnego, argumentując, że wczesne rozpoczęcie edukacji pozwala dzieciom z gorszych środowisk zrównać się poziomem z tymi, którym dane było się urodzić w inteligenckich domach.