Zabawna jest lektura prasy, w której entuzjastyczni egzegeci „niewinnego jak gołąb, przebiegłego jak wąż” geniusza na prawicy nie potrafią ukryć swego rozdrażnienia, że zawiódł ich nadzieje i przegrał. Najwyraźniej to on jest winien, że w niego uwierzyli tak bezkrytycznie.
Joanna Lichocka ubolewa: „Kluczem do wyborczego sukcesu jest oferta dotycząca współczesności i najbliższej przyszłości. W tej dziedzinie PiS jest o wiele słabsze od Platformy” („Jak trafić do serc nowych wielkomiejskich”, „Rz” 167, 20.07.2010 r.) . Może to prawda, może nie, ale powiedziane przed wyborami – brzmiałoby dużo lepiej (choć po prawdzie to kampania Komorowskiego była bardziej do… luftu). Na wszelki wypadek – by nie stracić dobrego mniemania o sobie – autorka dodaje, że o wygranej kandydata PO zdecydowali mieszkańcy więzień i aresztów oraz mieszkańcy nowobogackich wielkomiejskich osiedli, co to kariery zrobili metodą „wytnij, wklej”, czyli w gruncie rzeczy ludzie tego samego pokroju, tylko jeszcze przed „przeprowadzką”(?).
W prostym mniemaniu Lichockiej socjotechnika wyborcza jest procesem: albo tym zakończonym już skazaniem, albo tym oddanym Rosji (Smoleńsk), albo tym, na który – mordo ty moja – przyjdzie jeszcze kolej. Autorka także już wie, że aby trafić do serc „nowych wielkomiejskich”, trzeba było postawić na Internet i nie krytykować komercjalizacji służby zdrowia. Czyli co? Sprytniej wykołować? A może po prostu ponad połowa wyborców nie jest tak bardzo naiwna, jak przed i powyborcze przekonania Joanny Lichockiej?
[i] —Jerzy Sysak, Katowice[/i]