Istnieją dwa sposoby oceny stanu stosunków politycznych w kraju. Jeden z nich polega na odniesieniu ich do pewnego wzorca dobrego państwa i ustroju. Wynik takiej oceny jest jednak z reguły negatywny, ponieważ rzeczywistość rzadko sięga ideału. Często natomiast bywa dyskusyjny, albowiem poglądów na ideał jest wiele i są one często rozbieżne.
Nie miałbym nic przeciwko temu, aby naszym ideałem ustrojowym był stan, w którym stanowiska publiczne obsadzane są zgodnie z moralnymi i zawodowymi wymogami kompetencji, by ludzie obozu rządzącego i opozycji harmonijnie ze sobą współpracowali dla dobra wspólnego, a ci, którzy okazali się niegodni urzędów, byli z nich szybko usuwani, oraz by zdanie obywateli brane było pod uwagę przy podejmowaniu decyzji.
Drugi sposób polega na tym, że za kryterium oceny uznaje się sytuację, jaka istnieje w innych, podobnych krajach. Nie jest to może metoda najdoskonalsza, bo wcale nie jest pewne, że sytuacja ta zasługuje na pochwałę. Ma jednak tę zaletę, że przenosi nas na grunt twardej rzeczywistości, a nie na pole subiektywnych – choć szlachetnych na ogół – wyobrażeń i odczuć.
Po ostatnich wyborach prezydenckich dały się słyszeć głosy niepokoju, że powołanie na urząd głowy państwa przedstawiciela partii, która posiada większość w parlamencie oraz obsadza stanowiska premiera i marszałka Sejmu, przybliża nas do niebezpiecznej granicy absolutum dominium. Zdaniem krytyków tego stanu rzeczy byłoby lepiej, aby główne siły polityczne w Polsce uczestniczyły w obsadzie stanowisk publicznych w sposób bardziej zrównoważony.
Może byłoby to rzeczywiście dobre z punktu widzenia pewnego ustrojowego ideału. Pytanie jednak, czy ideał taki jest w świecie dostatecznie często, urzeczywistniany. Mam co do tego wątpliwości. Pobieżna obserwacja stanu stosunków politycznych w krajach demokratycznych przekonuje, że mamy raczej do czynienia z sytuacją, która od tego ideału odbiega.