Przypomnijmy choćby sławetne "cieciowanie" (Graś mieszkał przez lata w willi należącej do niemieckiego biznesmena, nie płacił za to, kiedy zaś sprawa wyszła na jaw, powiedział, że pilnował owemu Niemcowi domu i ogrodu). Przypomnijmy sprawę ACTA (Graś twierdził, że to, iż rządowe strony nie działają, nie jest rezultatem ataku hakerów, tylko ogromnego zainteresowania internautów pracami gabinetu). A kiedy wyszło na jaw, że będąc ministrem, Graś wbrew prawu podpisywał dokumenty spółki, której był współwłaścicielem (sugerowało to, że wymagane przez przepisy wycofanie się urzędnika ze spółki było fikcyjne), ogłosił, że jego podpisy zostały sfałszowane, i do fałszerstwa natychmiast przyznała się jego żona...
Innymi słowy, Graś zapracował uczciwie na to, aby kojarzyć się z krętactwem głupim i demonstracyjnym, takim, które jest od razu oczywiste dla każdego normalnego słuchacza. Pamiętamy kultowy dialog z "Misia", kiedy prezes Ochódzki dziwi się, skąd eksżona, która właśnie przyszła zabrać mu połowę mebli, wiedziała, że go zastanie.
– Przechodziliśmy po prostu i wpadliśmy.
– Jak to – przechodziłaś?!!! Z tragarzami?
– Tak, przechodziliśmy. Z tragarzami.
O tych tragarzach mógłby śmiało powiedzieć Graś. To jego styl.
Grasiowi dotąd upiekało się, gdyż jego szef ewidentnie przyjął założenie, że w ekipie nie wolno dokonywać zmian. Poświęcenie kogoś skompromitowanego groziłoby, że wszystko zacznie się pruć. Można odnieść wrażenie, że Tusk wręcz w tym zasmakował. "Ma wrodzone obrzydzenie do kłamstwa, nie jest zdolny do manipulacji" – tak dwa lata temu mówił o Grasiu premier...
Teraz obaj panowie mają kolejny problem. Jak pisze Super Express, biegli stwierdzili, że słynne podpisy są dziełem Grasia, a nie jego żony. W tej sytuacji byłoby logiczne, gdyby przyłapany na kłamstwie rzecznik odszedł, a następnie odpowiedział za złamanie ustawy antykorupcyjnej i fałszywe zeznania.