Kiedy jednak sam dostanie w zęby i nakryje się nogami, wypadłszy z lin woła do siebie adwokata i pozywa przeciwnika do sądu. O pobicie. Co w tej historii najbardziej groteskowe ? sędziowie okazują się być pod tak wielkim urokiem gwiazdora, że do głowy im nie przyjdzie oskarżenie odrzucić.
To nie jest znaleziony w autorskich papierach szkic nienapisanego opowiadania Mrożka albo Ionesco. Ta absurdalna historia odbywa się na naszych oczach. Rolę boksera-gwiazdora, urażonego, gdy ktoś ośmieli się odpłacić mu pięknym za nadobne, odgrywa tu Adam Michnik, a rolę zakładu usługowego, wydającego na jego życzenie wyroki przeciwko zwycięskim rywalom z ringu, działający w imieniu III RP sędziowie, których obecny prezydent nazwał kiedyś „rozgrzanymi". Właśnie kilka dni temu mieliśmy kolejny odcinek tej niekończącej się farsy: warszawski sąd apelacyjny potwierdził wyrok skazujący Jarosława Marka Rymkiewicza, z powództwa Adama Michnika, za wyrażenie opinii, iż Adam Michnik jest duchowym dzieckiem Komunistycznej Partii Polski i chce, aby Polacy przestali być Polakami. Trzeba przyznać, że bledną przy tym dokonania sądownictwa PRL (trudno by zresztą wskazać, co się w sądownictwie w porównaniu z czasami „realnego socjalizmu" zmieniło – może zarobki, ale i to chyba niewiele). Nawet jurystom pracującym na tzw. Małym Kodeksie Karnym nie przyszło do głowy, żeby oskarżyć i skazać Czesława Miłosza za słowa (idiotyczne skądinąd i obraźliwe dla polskich patriotów) „jest ONR-u spadkobiercą Partia". Na to wpadli dopiero Michnik ze swoim prawnikiem.
A przecież publicystyka Michnika, i publicystyka licznych jego podwładnych z „Gazety Wyborczej", którą firmuje jako redaktor naczelny, roi się od stwierdzeń opartych na takim samym mechanizmie, tylko odwrotnie ukierunkowanych. Michnikowi nigdy nie drgnęła ręka, gdy oskarżał brane na cel osoby publiczne że są duchowym potomstwem „czarnej sotni" czy ajatollahami, nie wspominając już o jakobinach. Jako publicysta bez żenady sięga Michnik po retoryczny chwyt przypisywania innym intencji, jakich nigdy publicznie nie deklarowali. Jemu wolno było insynuować, że Jarosław Kaczyński (wówczas premier RP) chce sfałszować wybory, że dąży do władzy dyktatorskiej, chce zniszczyć demokrację. Jemu i jego sforze wiadome jest, co „naprawdę" myśli ojciec Rydzyk, i kto jest antysemitą, a jeśli temu zaprzecza, to obłudnie. Ale tylko jemu i tym, których do tego jako naczelny deleguje.
Kiedy jednak sam Michnik został przez Rymkiewicza (czy wcześniej przez Krasowskiego) bardzo trafnie zdemaskowany, podnosi wrzask ? z „kłamstwami" nie wolno dyskutować, „kłamstwa" trzeba zwalczać sądownie! A cała salonowa trzoda wtóruje mu oczywiście ogłuszającym beczeniem. Zasada jest prosta: od Michnika wolno tylko brać po gębie i posłusznie nadstawiać drugi policzek. W szczególności nie wolno samodzielnie interpretować jego wypowiedzi i działalności publicznej, zaprzeczać temu, co sam o sobie twierdzi i podważać składanych przez niego deklaracji, choćby na milę śmierdziało od nich obłudą i fałszem. Wtedy najoczywistsze metody polemiczne stają się „kłamstwem", za które sprzyjające Michnikowi sądy karzą na jego wniosek grzywnami i innymi represjami.
Ośmiesza to oczywiście i kompromituje polski wymiar sprawiedliwości. Fakt, że procesy o naruszenie dóbr osobistych, potocznie zwane „pyskówkami", na całym świecie grzęzną w subiektywnych ocenach, dając nieporównywalnie większe niż normalne procesy znaczenie retorycznym popisom i kazuistycznym sztuczkom prawników oraz „widzimisiu" sędziów. Ale to, jak od lat hula po polskich sądach Michnik, nie ma w sobie żadnej finezji ? tyle, ot, co włamanie „na rympał". To jest po prostu żenujące łamanie przez orzekających sędziów zasad zdrowego rozsądku i reguł prawa.