Ostatni weekend moich wakacji zastał mnie w Chełmnie. W sobotę o piętnastej to piękne miasteczko nad Wisłą, jakieś 40 kilometrów od Torunia, kompletnie wymiera i nie potrzebuje do tego żadnego brazylijskiego serialu ani meczu. Informacja turystyczna zamknięta na cztery spusty i nie dowiesz się, niechciany przybłędo, że te wykopki w centrum, rozwalone na całe lato, to drugi, po krakowskim, rynek w Polsce.
Nie dowiesz się, że w zamkniętej na czas remontu (swoją drogą nawet w ukraińskim Kamieńcu Podolskim, odbudowując zrujnowany kościół, nie zamykają go zupełnie, ale widać, co kraj, to obyczaj) chełmińskiej farze przechowywane są relikwie św. Walentego. To zresztą z powodu tych relikwii Chełmno reklamuje się jako „miasto zakochanych", o czym mają przypominać utrzymane w discopolowej estetyce błyszczące serduszka nad główną ulicą.
Swoją drogą pomysł, by perłę europejskiego gotyku (jest tam jeszcze kilka wspaniałych świątyń i ratusz) pozycjonować jako tandetny Sandomierz dla ubogich wart jest rozpropagowania. Po to, by przestrzec naśladowców. W Chełmnie od lat bieda walczy o lepsze z nędzą, a władze miejskie z rządzącym od dekady burmistrzem pomysłu na to, co z tym zrobić, nie mają. O, przepraszam, województwo sypnęło europejską kasą, więc rozkopali miasto. Ech, geniusze zarządzania i dobrego smaku, którzy nawet koszy na śmieci czy tablic informacyjnych (poza tymi na remontowanych budynkach) zrobić nie potrafią
I - tu zmierzamy do początku tego felietonu - jedyną ostoją zdrowego rozsądku są tam kapitalne siostry szarytki, które wpuszczają turystów absolutnie wszędzie: do przecudnego kościoła, skarbca, piwnic, ogrodu, na wieże. Oprowadzają, jak umieją, nie oczekując żadnej zapłaty, za to zawsze z uśmiechem i oddaniem.
Tak, wiem, piszę „Chełmno", myślę „cała Polska", wiem, że szanse - nie tylko turystyczne - marnujemy koncertowo. Nawet jeśli, jak w Chełmnie, to takie proste.