Powtarzam, odpowiedzialność za Polskę wymaga dziś namysłu nad alternatywą dla zanurzenia w Unii za wszelką cenę. Nie dlatego, że tego sobie życzymy, tylko dlatego, iż nie możemy sobie pozwolić na sytuację, w której zostaniemy zaskoczeni przez rozwój wypadków.
Musimy, jako Polska, być przygotowani na trzy ewentualności.
Po pierwsze, na przypadek, kiedy w wyniku napięć wewnętrznych w Unii Europejskiej rozpocznie się proces stopniowego jej rozpadu poprzez występowanie z Unii kolejnych państw nie zgadzających się na obrany kurs integracji (Wielka Brytania) lub niezdolnych, by udźwignąć koszty członkostwa (np. kraje tzw. Południa). Unia Europejska wejdzie więc w proces "ociosywania", będą odpadać kolejne warstwy aż do rdzenia. Stanie wtedy przed nami pytanie: zostajemy w środku czy także się odrywamy? Jeśli zostajemy, to jak przeprowadzimy kalkulację, do którego momentu być w coraz węższej Unii? Czy trwamy w niej aż do końca, czyli do momentu, gdy Unia stanie się tożsama z Trójkątem Weimarskim? A jeśli wychodzimy, to czy włączamy się w proces tworzenia jakiejś alternatywnej formy współpracy na kontynencie, obok starzejącej się i coraz bardziej "wsobnej" dawnej Unii? Jeśli tak, to jaka miałyby być ta dynamiczna alternatywa dla stagnacyjnego rdzenia i z kim ją tworzyć?
Po drugie, musimy się przygotować na sytuację, w której procesy integracyjne nie tylko nie zwalniają, ale przeciwnie, zostają przyspieszone. Może się to odbyć poprzez obranie kierunku na ścisłą unię polityczną i podatkową i to zawiązaną w drodze pan-europejskiego referendum, jak ostatnio postulowali to politycy niemieccy. Może się rozwój integracji posunąć w kierunku centralizacji rozwoju w wydzielonym "pasie centralnym" obejmującym najbardziej rozwinięte regiony Europy z przeznaczeniem pozostałych obszarów na peryferia utrzymywane jako zaplecze oraz rezerwuar ziemi i zasobów ludzkich. Może wreszcie integracja pójść zdecydowanie w stronę koordynacji polityki zagranicznej i polityki bezpieczeństwa, poprzez ich scentralizowanie, a tym samym podporządkowanie zachowań państw członkowskich na arenie międzynarodowej wytycznym z brukselskiej centrali, np. w kwestii relacji ze Wschodem czy USA. Powstanie wtedy pytanie: co jest naszą, polską, granicą przyzwolenia na dalszy rozwój integracji europejskiej? Przekroczenie jakiej "czerwonej linii" będzie dla nas nie do zaakceptowania i będzie trzeba powiedzieć: nie, w takiej Unii nie opłaca nam się trwać! Jakie elementy wchodzić powinny do bilansu zysków i strat, przecież nie chodzi tylko o transfery finansowe, wszak członkostwo to nie kwestia "wyduszenia brukselki", ale coś znacznie poważniejszego. Można sobie wyobrazić sytuację, w której Polska powinna odmówić uczestnictwa w dalszym pogłębianiu integracji z powodów politycznych. Nie możemy wówczas tkwić w sidłach buchalterii i biadać ilu to pieniędzy nie dostaniemy, jak wyjdziemy z Unii. Musimy być gotowi na scenariusz, w którym nie przeliczamy wszystkiego na "stracone euro", tylko decydujemy w imię racji stanu a nie "szmalu".
Po trzecie, musimy się przygotować na sytuację, w której nie następuje żadna spektakularna zmiana polityczna w samej Unii, ale sytuacja Polski, lub wokół niej, ulega tak istotnej zmianie, a polityka europejska w kolejnych regulacjach nie uwzględnia naszych potrzeb (bo nie potrafimy ich przeforsować), aż w końcu dalsze uczestnictwo w Unii zaczyna stawać się obciążeniem dla naszego kraju, a nie źródłem rozwoju. Dziś taki rozwój wypadków wydaje się nieprawdopodobny, wszak jesteśmy wciąż zalewani falami informacji o deszczu tzw. "środków europejskich" i wsparciu wsi. Nie jest to jednakże scenariusz wykluczony. Po pierwsze, jeszcze nie znamy prawdziwego bilansu wpływu środków europejskich na polski rozwój i ich znaczenia dla gospodarki. Chodzi o całokształt długoterminowego wpływu tych środków przy oszacowaniu także skutków niepożądanych takich jak: pieniądze błędnie zainwestowane, koszty utrzymania powstałej infrastruktury, koszty obsługi i spłaty powstałego w związku z absorpcją funduszy zadłużenia samorządów, czy wreszcie przy wzięciu pod uwagę podkreślanego przez sam rząd Tuska faktu, że i tak większość pieniędzy z funduszy strukturalnych trafia w postaci wypłat kontraktów wykonawczych do krajów - płatników netto. Raptem może się okazać , iż dla gospodarstw domowych w Polsce ważniejsze znaczenie w codziennym bytowaniu na naszej zielonej wyspie mają bezpośrednie transfery pieniędzy od tych, którzy z Polski wyemigrowali za chlebem, przypominam: kwartalnie to miliard euro żywej gotówki transferowanej do Polski! Może więc ważniejsza jest swoboda zatrudnienia i konkurencji a nie zasilanie budżetowe? Po drugie w bilansie członkostwa trzeba brać pod uwagę to, iż stopniowo zaczynamy zdawać sobie sprawę z kosztów członkostwa, ponoszonych wówczas, gdy nie umiemy skutecznie zadbać o swoje interesy na forum unijnym. Sztandarowym przykładem takiego koszu jest oczywiście likwidacja przemysłu stoczniowego na skutek regulacji dotyczących pomocy publicznej w UE. Wreszcie, po trzecie, trzeba pamiętać, że możliwe jest, iż regulacje dotyczące warunków środowiskowych wydobywania kopalin mogą rozwinąć się w takim kierunku, iż uniemożliwi to wydobycie w Polsce gazu łupkowego, a z kolei pakiet klimatyczny dorżnie naszą gospodarkę z drugiego końca tego samego ostrego kija. Wtedy też trzeba będzie postawić pytanie: czy członkostwo w takiej Unii ma dalej sens ?
Stawiam powyższe pytania jako wyzwanie dla politycznej debaty w Polsce. Nie dlatego, że źle życzę Unii Europejskiej, ale dlatego, że dobrze życzę naszemu krajowi. W środowisku ekspertów Prawa i Sprawiedliwości rozpoczęliśmy prace nad takimi strategicznymi studiami nad przyszłością Unii Europejskiej i odpowiadającymi im wariantami polskiej polityki europejskiej.