„Tak samo jak liczę na to, że prokuratura z równą gorliwością jak wszczęła w mojej sprawie kwestię wyjaśnienia, w s z c z n i e także postępowanie w sprawie Jarosława Kaczyńskiego, który się mówi, że przyjął korzyści od klubu PIS" – wieszczył Sławomir Nowak 27 maja 2013 w salonie Tomasza Lisa.
W programie roiło się od zaszłości, zegarków oraz cen. Od spraw „intymnych"- jak żalił się gość programu. Toteż niektórzy widzowie poczuli się nieswojo, jakby zostali przyłapani na grzebaniu w cudzej szafie. Wszyscy brnęli w gąszczu zdań rozpoczynanych zaimkiem „ja" – słówkiem o balsamicznym działaniu na dusze jednostek o imponującym ego.
Padło wiele fraz typu „ja jestem politykiem", „ja to powiedziałem", „ja nauczyłem się". Zdań jak pomniczki własne. Tu nie wystarczyło „powiedziałem, nauczyłem się", choć „ja" wynika jasno z formy gramatycznej czasowników. Nie była to bynajmniej też sytuacja odróżnienia. Na przykład, że „nie on, a ja to powiedziałem".
Słowo „w s z c z n i e", ze szczególną emfazą wypowiedziane zresztą przez ministra, pobrzękuje niczym owa słabość do własnej, publicznej sylwetki, równie spiżową, bo historyczną formą czasownika „wszcząć". Niestety, tylko tę dawną formę przypomina, jak zepsuty kotlecik, który udaje jadalny kąsek. Istotnie, kiedyś mówiono, że w czasie przyszłym – j a w e s z c z n ę, t y w e s z c z n i e s z, o n, o n a ( prokuratura ) w e s z c z n i e. Dziś są to formy przestarzałe. Tym bardziej amatorskie ich używanie bywa ryzykowne.