I tego faktu nie muszę się wstydzić, bo nie były to już lata siermiężnego stalinizmu, a światłego Gomułki i jego ekipy. Szkoła, nazywana wtedy „budą", zasadniczo różniła się od tego, co dzisiaj kryje się pod tym słowem. Pierwszoklasiści, bez względu na płeć i narodowość (sporo w naszej klasie było Polaków religii żydowskiej - tak mawiał Hłasko), nakazowo przyodziani byli w granatowe fartuszki z tarczami na przedramieniu, trochę mniejszymi od rzymskich. Początek nauki to było wielkie przeżycie; strach w otulinie dyscypliny i porządku. Nikt z nas, nie pytany, nie śmiał ust otworzyć. Nauczyciele to byli bogowie, a wychowawczyni naszej klasy (niska, drobna kobieta o krótkich, energicznych ruchach) miała prawo bić nas drewnianą linijką i z tego przywileju często korzystała, waląc w dziecięce dłonie po ich zewnętrznej stronie, po kostkach, bo tak lubiła najbardziej.
Gwoli rzetelności, a zarazem „clou" tej relacji, muszę dodać, że niesłychanie ważną, o ile nie najważniejszą postacią w szkole był woźny Majewski. Albowiem był on (woźny) nie tylko woźnym, ale i wybrańcem Boga, obdarzonym przez Pana darem tzw. „złotej rączki", czyli naprawiaczem wszelkich usterek i awarii. Dzięki tej umiejętności nie musiał się liczyć z nikim i z niczym.
W takiej - z grubsza naszkicowanej scenerii - wydarzyło się coś, co pragnę tu opisać, i proszę nie zarzucać mi hipokryzji podtykając pod nos felieton o Chylińskiej.
Otóż uczniowie klasy pierwszej „A" w skupieniu i ciszy kaligrafowali atramentem koślawe literki, znudzona pani od polskiego patrzyła w brudnawe szyby parterowego pomieszczenia, a wybraniec Boga naprawiał grzejnik, nazywany w tych odległych czasach kaloryferem. W ciszy skrzypiących stalówek a tak...!) słychać było pomruki i posapywania Majewskiego, który potężnym francuskim kluczem majstrował coś przy żeliwnym odlewie. I nagle, w ciszę tę wdarł się najpierw dźwięk odbijającego się od ścian kawałka metalu, następnie przeraźliwy ryk Majewskiego: „ jebana dławiczka !"
I to było pierwsze przekleństwo, które w swoim życiu usłyszałem, pierwsza wulgarność, wypowiedziana głośno i dobitnie ustami dorosłego człowieka. Co prawda, nie wiedziałem wtedy co to jest „dławiczka", nie wspominając już o specyficznym przymiotniku, jednak dziecięcą intuicją wyczułem, że to musi być coś bardzo ważnego, choć wtedy bliżej nieokreślonego, enigmatycznego.