DŁAWICZKA

W latach porażająco odległych, w zeszłym wieku, a nawet tysiącleciu, chodziłem do tak zwanej podstawówki w Warszawie na Muranowie przy ulicy Nowolipie 4.

Publikacja: 23.12.2013 17:20

Artur Ilgner

Artur Ilgner

Foto: materiały własne, Artur Barbarowski Artur Barbarowski

Red

I tego  faktu  nie  muszę  się  wstydzić,  bo  nie  były  to  już  lata  siermiężnego  stalinizmu,  a  światłego  Gomułki  i  jego  ekipy.  Szkoła, nazywana  wtedy „budą", zasadniczo  różniła  się  od  tego,  co dzisiaj  kryje  się  pod  tym  słowem. Pierwszoklasiści, bez  względu na  płeć  i narodowość  (sporo  w  naszej  klasie  było  Polaków  religii żydowskiej -  tak  mawiał  Hłasko), nakazowo  przyodziani  byli  w  granatowe  fartuszki  z  tarczami  na  przedramieniu,  trochę  mniejszymi  od  rzymskich. Początek  nauki  to  było  wielkie  przeżycie;   strach  w  otulinie  dyscypliny  i porządku.  Nikt  z  nas, nie  pytany,  nie  śmiał  ust  otworzyć. Nauczyciele  to  byli  bogowie, a  wychowawczyni  naszej  klasy  (niska,  drobna  kobieta  o  krótkich, energicznych  ruchach)  miała  prawo  bić  nas  drewnianą   linijką i  z tego  przywileju   często  korzystała, waląc  w  dziecięce  dłonie  po ich  zewnętrznej  stronie,  po   kostkach, bo  tak  lubiła  najbardziej.

Gwoli  rzetelności,  a  zarazem  „clou"  tej  relacji,  muszę  dodać, że  niesłychanie  ważną, o  ile  nie  najważniejszą   postacią  w  szkole  był  woźny  Majewski.  Albowiem  był   on (woźny)  nie  tylko  woźnym, ale  i  wybrańcem  Boga,  obdarzonym  przez  Pana  darem  tzw. „złotej  rączki",  czyli  naprawiaczem  wszelkich  usterek  i  awarii. Dzięki  tej  umiejętności  nie musiał  się  liczyć z  nikim  i  z  niczym.

W  takiej -  z  grubsza  naszkicowanej  scenerii -  wydarzyło  się  coś,  co  pragnę  tu  opisać,  i  proszę  nie  zarzucać  mi  hipokryzji   podtykając  pod  nos  felieton  o  Chylińskiej.

Otóż  uczniowie  klasy  pierwszej   „A" w  skupieniu  i  ciszy  kaligrafowali  atramentem  koślawe literki,  znudzona  pani  od  polskiego  patrzyła  w  brudnawe  szyby  parterowego  pomieszczenia,  a  wybraniec  Boga  naprawiał   grzejnik,  nazywany  w  tych  odległych  czasach  kaloryferem.  W  ciszy  skrzypiących  stalówek  a  tak...!)  słychać  było  pomruki  i  posapywania  Majewskiego,  który  potężnym  francuskim  kluczem  majstrował  coś  przy  żeliwnym  odlewie. I  nagle, w ciszę  tę  wdarł  się  najpierw  dźwięk  odbijającego  się  od  ścian  kawałka  metalu,  następnie   przeraźliwy  ryk  Majewskiego:  „ jebana  dławiczka !"

I  to  było  pierwsze  przekleństwo,  które   w  swoim  życiu  usłyszałem,  pierwsza  wulgarność,  wypowiedziana   głośno  i  dobitnie  ustami  dorosłego  człowieka.  Co  prawda,  nie  wiedziałem  wtedy  co  to  jest  „dławiczka",  nie wspominając  już  o  specyficznym  przymiotniku,  jednak dziecięcą   intuicją  wyczułem,   że  to musi  być  coś  bardzo  ważnego,  choć  wtedy  bliżej  nieokreślonego,  enigmatycznego.

Nie  domyślałem  się, co  oczywiste,  że  sprawa  jest  niezwykłej  wagi,  i że  Majewski  to  człowiek  wielkiej  mądrości.  Gdy  dorosłem  na  tyle,  by  cokolwiek  wiedzieć  o  hydraulice  i  kopulacji, traumatyczne  przeżycie  z  pierwszej  klasy,  miast  sczeznąć,  z całą  jaskrawością  pokazało  swoją   moc,  albowiem  ludzkie  życie  otoczone  jest  tajemnicą  i  mało  wiemy  o tym,  co  nas  kształtuje, i  jak  dalece  wpływa  na  nasze  losy.

Na  moje  życie  wpływ  miała   dławiczka -  coś, co  z  założenia  konstrukcyjnego  ma  dławić,  hamować.  Tak  też  od  najmłodszych  lat  się  czułem;  nie  tylko  w  podstawówce  i  kilku  liceach  do  których  uczęszczałem  (właściwe   określenie).  Gdy  wreszcie   dorosłem  na   tyle, by z  symfonii   życia  wyłapać   co  tak  naprawdę  jest  grane, dławienie  spotęgowało  się  -  rzec  by  można  -  dojrzało.  Stało  się  tak  za  sprawą  Polski  Ludowej, na  czym  zyskali  Niemcy, którym  za  to,  że napadli   na  moją  Ojczyznę,  podnosiłem   wskaźniki  PKB;  nosiłem  worki  z  cementem i  wykonywałem  różne   inne  budowlane prace, kreując  i tak  nieźle  już  wypasionym...  (ustawa   o  przyjacielskich  stosunkach..) jeszcze   lepszą   przyszłość . Czyniłem  to  w  złości  i  upodleniu.  I choć różne  stosowałem  techniki  (przede  wszystkim  wóda) nie znalazłem  sposobu  by  zapomnieć o  prześladującej  mnie   dławiczce.

Po  powrocie,  maniakalna  moja  obsesja  rozwinęła   się i  zapadłem  na  dławienie  trwale;  gdy  koledzy  z  podstawówki  pakowali  się  do  Izraela,  gdy „nasze  wojska"  wkraczały  do  Pragi,  gdy  bezsilny  etc...   i... i...  i... i  tylko  raz,  przez  krótką  chwilę  dławienie  zelżyło, gdy  rodziła  się „Solidarność".

Ta  pierwsza,  prawdziwa.

Jeden,  jedyny  raz  w  moim  życiu miałem  poczucie, że  nic  mnie  nie  tłamsi, nie hamuje. Naiwna  wiara  chciała  widzieć  przyszłość   w  świetlanych   barwach,  lecz  dławiczka, szybko  dała  znać o sobie;  pewnej  grudniowej  nocy   jakiś  sztywniak   wygłosił do  narodu  orędzie,  i na  powrót  poczułem  dobrze  mi  znany  ucisk.

Potem   ktoś  przestroił   instrument,  lecz  los przypomniał  sobie  o  linijce i  znowu  brałem  po  łapach ;  za  to, że  nie  chciałem  nie  widzieć,  jak  niegdyś  zagorzali  przeciwnicy  cichaczem  podają   sobie  dłonie,  że  prezydent  wzmocnił  lewą  nogę,  że  wszystko   staje  na  głowie; idole  moi,  bohaterowie  kontestacji  systemu,  ludzie  niegdyś  odważni, ba! -  bohaterscy,   pohukiwali  teraz  na  mnie  abym  odp...   się  od sztywniaka,  na  przemian -  ni  to  w  otoczce  powagi, ni  kpiny -  mościli   się  w  partyjno - rządowych   barłogach, przepoczwarzali  w  oportunistów  lub  kretynów.

Dzisiaj  także  nie  opuszcza  mnie  uczucie  dławienia,  gdy  widzę,  jak  demontuje  się   państwo.   Nie  tylko  przy  pomocy  kakofonii  sprzecznych  pojęć,  kultur  i  idei.  Nie  tylko  wtedy,  gdy z  puszek  po  piwie  ustawia  się  krzyż,  nad  wiarą  rozpina  namioty  cyrkowe, a  jakiś nieudacznik  poza  kategorią   trenuje  czołganie  po  postaci  Chrystusa.

Dławi  mnie  złość,  gdy widzę   jak  bezradna  Polska  szamocze  się  na  arenie  międzynarodowej, jak  jej  obywatelom   brakuje   szacunku  dla  odmiennych  poglądów  politycznych,  prawa,  innego  wyznania. Gdy  bezkarne  chuligańskie  watahy  grasują  po  stolicy, czy robią   tzw.  „ustawki"  w  dniu  tragicznej  pamięci  pod  kopalnią  „Wujek".  Nikt  już  nie  panuje  nad  sytuacją:  ani  rząd,  ani  partie  polityczne, ani  Kościół.  Moja  Ojczyzna  wiruje  w  chaosie  faktów  i  przypadkowych   zdarzeń. I  tylko  Majewski  pozostał  na  swoim  miejscu:  co  noc  śni  mi  się  z dużym  kluczem  francuskim  i  dławiczką. Nieważne  jaką...

I tego  faktu  nie  muszę  się  wstydzić,  bo  nie  były  to  już  lata  siermiężnego  stalinizmu,  a  światłego  Gomułki  i  jego  ekipy.  Szkoła, nazywana  wtedy „budą", zasadniczo  różniła  się  od  tego,  co dzisiaj  kryje  się  pod  tym  słowem. Pierwszoklasiści, bez  względu na  płeć  i narodowość  (sporo  w  naszej  klasie  było  Polaków  religii żydowskiej -  tak  mawiał  Hłasko), nakazowo  przyodziani  byli  w  granatowe  fartuszki  z  tarczami  na  przedramieniu,  trochę  mniejszymi  od  rzymskich. Początek  nauki  to  było  wielkie  przeżycie;   strach  w  otulinie  dyscypliny  i porządku.  Nikt  z  nas, nie  pytany,  nie  śmiał  ust  otworzyć. Nauczyciele  to  byli  bogowie, a  wychowawczyni  naszej  klasy  (niska,  drobna  kobieta  o  krótkich, energicznych  ruchach)  miała  prawo  bić  nas  drewnianą   linijką i  z tego  przywileju   często  korzystała, waląc  w  dziecięce  dłonie  po ich  zewnętrznej  stronie,  po   kostkach, bo  tak  lubiła  najbardziej.

Pozostało 84% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Franciszek Rzońca: Polska polityka wymaga poważnych zmian. Jak uratować demokrację nad Wisłą?
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kutarba: Czy Elon Musk stanie się amerykańskim Antonim Macierewiczem?
Opinie polityczno - społeczne
Polska prezydencja w Unii bez Kościoła?
Opinie polityczno - społeczne
Psychoterapeuci: Nowy zawód zaufania publicznego
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
analizy
Powódź i co dalej? Tak robią to Brytyjczycy: potrzebujemy wdrożyć nasz raport Pitta
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką