Nie jest pewne, jak się zakończy ukraiński kryzys. Jedną z możliwości, chociaż pozornie najmniej prawdopodobną, byłaby „federalizacja Ukrainy" jako wstęp do podziału kraju. Ponieważ najmniej prawdopodobne możliwości często się w polityce spełniają, warto się przyjrzeć, jak mogłaby ona w tym przypadku wyglądać i jakie mieć konsekwencje.
Piętnaście procent ziemi
Nie ulega wątpliwości, że najsilniej ciążą (pod kilkoma względami) ku Rosji dwa najdalej położone na wschód obwody: ługański i doniecki. Ostatnie wydarzenia dowiodły, że w odniesieniu do obwodów charkowskiego, dniepropietrowskiego i zaporoskiego sprawa nie jest tak oczywista.
Preferencje ich mieszkańców są tam podzielone. Gdyby więc doszło do secesji wschodniej części Ukrainy, to – biorąc pod uwagę zarówno te preferencje, jak i podstawowe więzi gospodarcze i infrastrukturalne – podział powinien przebiegać mniej więcej wzdłuż następującej linii: od granicy z Rosją na północ od Charkowa – wzdłuż linii kolejowej (nieco na zachód od niej) biegnącej na południe do Pawłogradu – w górę rzek Wołcza i Gajczur – w dół rzeki Bierda do Morza Azowskiego nieco na wschód od Bierdiańska.
W rezultacie po wschodniej stronie tej linii zostałoby ok. 2/3 obwodu charkowskiego, po ok. 1/3 obwodów dniepropietrowskiego i zaporoskiego oraz obwody ługański i doniecki w całości. W sumie ok. 90 tys. km kwadratowych, czyli 15 proc. terytorium Ukrainy (603 tys. km kwadratowych) oraz ok. 10 mln mieszkańców, czyli 23 proc. z ogólnej ich liczby ok. 45 mln.
Żadne państwo nie jest skłonne pozbyć się dobrowolnie choćby metra kwadratowego swojej „świętej ziemi", warto jednak sprawdzić, jakie konsekwencje gospodarcze miałaby dla obu części podzielonej Ukrainy – i dla Rosji – secesja wschodnich obwodów.