Szwedzki anglojęzyczny internetowy dziennik „The Local" jakiś czas temu przy okazji Dnia Kobiet zabawił się w badanie, która ambasada w Sztokholmie najpełniej realizuje świętą zasadę równości płci. W tym celu wzięto pod lupę skład osobowy wszystkich placówek dyplomatycznych w Sztokholmie. W błędzie byłby jednak ten, kto by sądził, że w tym równościowym rankingu zwyciężył któryś z krajów awangardy postępu – Dania, Norwegia czy Hiszpania. Pierwsze miejsce zajęła Albania. Okazało się, że w albańskiej ambasadzie panuje idealna równowaga, istny wzór parytetu. W małej, dwuosobowej placówce pracował bowiem jeden mężczyzna – ambasador, i jedna kobieta – jego sekretarka.
Krytyczne uwagi na temat premier Ewy Kopacz zaczynają być traktowane jako przejaw oburzającej mizoginii. Tylko patrzeć, a okaże się, że ocenianie poczynań kobiety aktywnej w polityce jest praktykowaniem tzw. mowy nienawiści
Tę zgoła anegdotyczną historię powinni mieć w pamięci wszyscy rzecznicy i ideolodzy ortodoksyjnie pojmowanej idei równości płci – owych parytetów, kwot, suwaków, w rządach, partiach, zarządach firm i naturalnie instytucjach europejskich. Wszyscy, którzy tropią wszelkie na tym polu niedociągnięcia, piętnując zacofanie i ciemnotę. Ku przestrodze. Czarno na białym pokazuje ona bowiem, jak łatwo w ferworze walki o postęp narazić się na śmieszność. To właśnie przydarzyło się redaktorom szwedzkiej gazety, którzy wyniki rankingu potraktowali ze śmiertelną powagą.
Czemu nie dziesięć?
Równościowe szaleństwo coraz bardziej opanowuje świat, a ostatnie miesiące dostarczyły aż nadto na to dowodów. Wzorcową tego ilustracją jest proces konstruowania nowej Komisji Europejskiej. Najważniejszą cechą przyszłych komisarzy okazała się ich płeć. Przewodniczący Jean-Claude Juncker powtarzał jak mantrę, że w jego Komisji powinno się znaleźć przynajmniej dziewięć kobiet, tyle, ile w ustępującej Komisji José Barroso. Dlaczego? Bo bez dostatecznej liczby kobiet Komisja, jego zdaniem, nie będzie miała ani należytej legitymacji, ani wiarygodności.
Większość państw Unii, w tym cała „wielka trójka", zupełnie się jednak nie spisała, bo wśród nominowanych w pierwszym rzucie byli – poza Włoszką Federicą Mogherini – sami mężczyźni. Ale Juncker znalazł na to sposób: ostrzegł, że fatalny brak równowagi płci będzie musiał zrekompensować przyznaniem kobietom bardziej znaczących resortów. Kraje nominujące mężczyzn zostałyby więc przykładnie ukarane.