Euforia wywołana powołaniem Donalda Tuska na prestiżowe stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej trwała krótko. Jak zawsze zresztą przy takich – skądinąd miłych – okazjach. Wciąż nie jesteśmy pewni swojej wartości (by nie rzec mocniej: zakompleksieni), więc każdy sukces kogoś z „naszych" wzmacnia wciąż wątłe przekonanie, że okazujemy się coś warci na światowych salonach. Zwłaszcza jeśli jest to sukces odniesiony „na Zachodzie".
Tak było z wyborem Karola Wojtyły na papieża, a wcześniej z powołaniem „Zbiga" Brzezińskiego na jedno z najwyższych stanowisk w USA. Nie jest ważne, co wybraniec losu ma do powiedzenia i jak mu pójdzie na nowym fotelu, ważny jest zwycięski rzut na taśmę. Tak jak niedawno: pokonaliśmy Niemców w „gałę", jesteśmy najlepsi! Sympatyczna skądinąd córeczka premiera napisała nawet na swoim blogu czy gdzie indziej w internecie, że tato został „królem Europy"! Panienkom wiele się wybacza, ale może nadszedł już czas, by zastanowić się, przed jakimi problemami przewodniczący (bo już nie premier) Tusk stanie i czy im podoła. Bo przed 36 laty euforia z powodu wyboru papieża Polaka i radość, że coś ważnego stało się „na złość komunie", odebrały nam ostrość spojrzenia na nabrzmiałe problemy wiary i Kościoła, z którymi dopiero teraz papież Franciszek usiłuje się jakoś zmierzyć. Najświatlejsi z nas widzieli je już wtedy, ale nie byli raczej wysłuchiwani.
Nie tylko prestiż
Przewodniczący Rady Europejskiej nie jest królem, a już na pewno daleko mu do monarchy absolutnego, jakim jest papież w Watykanie. Problemy stojące przed Kościołem pod koniec minionego wieku można było przesłaniać wspaniałą charyzmą Jana Pawła II, w ostateczności zamiatać pod dywan, utrudniać ich publiczne omawianie.
Donald Tusk nie ma takich możliwości, a unijne zgromadzenie głów państw i szefów rządów jest kłębowiskiem partykularnych interesów, coraz częściej sprzecznych i kolizyjnych. Problemy, przed którymi stoi Unia, są obecne na każdym posiedzeniu tego gremium, a jego skłócenie tylko problemy te zaostrza. Na szczęście kłótnie odbywają się za szczelnie zamkniętymi drzwiami, a ogłaszane są dopiero wtedy, gdy dojdzie do uzgodnienia.
Rada Europejska przypomina pod tym względem szlachecki Sejm I Rzeczypospolitej, kiedy jeszcze to państwo kwitło, a liberum veto nie było nadużywane. Decyzje prawie zawsze podejmowane są jednogłośnie, a spory i dyskusje trwają tak długo, aż kompromis zostanie osiągnięty: ja z czegoś ustąpię, ale ty też coś oddasz. Dlatego trwają tak długo, a często odkładane są do następnego spotkania. Rzadko trzeba się uciekać do liczenia głosów, a wetem raczej się tylko grozi.