Przyszłość Donalda Tuska

Czy były premier poradzi sobie w zupełnie nowej dlań roli, czy wejdzie w buty nie dla niego uszyte, okaże się mistrzem dyskretnych porozumień z silniejszymi od siebie? – zastanawia się publicysta.

Aktualizacja: 18.11.2014 17:16 Publikacja: 18.11.2014 01:42

Przyszłość Donalda Tuska

Euforia wywołana powołaniem Donalda Tuska na prestiżowe stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej trwała krótko. Jak zawsze zresztą przy takich – skądinąd miłych – okazjach. Wciąż nie jesteśmy pewni swojej wartości (by nie rzec mocniej: zakompleksieni), więc każdy sukces kogoś z „naszych" wzmacnia wciąż wątłe przekonanie, że okazujemy się coś warci na światowych salonach. Zwłaszcza jeśli jest to sukces odniesiony „na Zachodzie".

Tak było z wyborem Karola Wojtyły na papieża, a wcześniej z powołaniem „Zbiga" Brzezińskiego na jedno z najwyższych stanowisk w USA. Nie jest ważne, co wybraniec losu ma do powiedzenia i jak mu pójdzie na nowym fotelu, ważny jest zwycięski rzut na taśmę. Tak jak niedawno: pokonaliśmy Niemców w „gałę", jesteśmy najlepsi! Sympatyczna skądinąd córeczka premiera napisała nawet na swoim blogu czy gdzie  indziej w internecie, że tato został „królem Europy"! Panienkom wiele się wybacza, ale może nadszedł już czas, by zastanowić się, przed jakimi problemami przewodniczący (bo już nie premier) Tusk stanie i czy im podoła. Bo przed 36 laty euforia z powodu wyboru papieża Polaka i radość, że coś ważnego stało się „na złość komunie", odebrały nam ostrość spojrzenia na nabrzmiałe problemy wiary i Kościoła, z którymi dopiero teraz papież Franciszek usiłuje się jakoś zmierzyć. Najświatlejsi z nas widzieli je już wtedy, ale nie byli raczej wysłuchiwani.

Nie tylko prestiż

Przewodniczący Rady Europejskiej nie jest królem, a już na pewno daleko mu do monarchy absolutnego, jakim jest papież w Watykanie. Problemy stojące przed Kościołem pod koniec minionego wieku można było przesłaniać wspaniałą charyzmą Jana Pawła II, w ostateczności zamiatać pod dywan, utrudniać ich publiczne omawianie.

Donald Tusk nie ma takich możliwości, a unijne zgromadzenie głów państw i szefów  rządów jest kłębowiskiem partykularnych interesów, coraz częściej sprzecznych i kolizyjnych. Problemy, przed którymi stoi Unia, są obecne na każdym posiedzeniu tego gremium, a jego skłócenie tylko problemy te zaostrza. Na szczęście kłótnie odbywają się za szczelnie zamkniętymi drzwiami, a ogłaszane są dopiero wtedy, gdy dojdzie do uzgodnienia.

Rada Europejska przypomina pod tym względem szlachecki Sejm I Rzeczypospolitej, kiedy jeszcze to państwo kwitło, a liberum veto nie było nadużywane. Decyzje prawie zawsze podejmowane są jednogłośnie, a spory i dyskusje trwają tak długo, aż kompromis zostanie osiągnięty: ja z czegoś ustąpię, ale ty też coś oddasz. Dlatego trwają tak długo, a często odkładane są do następnego spotkania. Rzadko trzeba się uciekać do liczenia głosów, a wetem raczej się tylko grozi.

Rada Europejska przypomina szlachecki Sejm I Rzeczypospolitej, kiedy jeszcze to państwo kwitło, a liberum veto nie było nadużywane

Ale nie jest tak – jak powiadają przeciwnicy Tuska – że jest to stanowisko dekoracyjne, bez mocy decyzyjnej, a przewodniczący jest zaledwie protokolantem posiedzeń. Przewodniczący ma bowiem ogromną moc kuluarową, bo to on właśnie wykuwa kompromis, uzgadnia sprzeczne stanowiska, mozolnie przekonuje opornych, rozmawia ze wszystkimi, poszukuje tego, co wspólne.

W tych grach zakulisowych Tusk okazał się mistrzem, ale prawie zawsze na krajowym gruncie (zwłaszcza ostatnio) miał do czynienia ze słabszymi od siebie, a opornych bez litości niszczył. Tutaj prawie wszyscy będą odeń silniejsi, a kopnąć nikogo nie może: musi współżyć z państwami i ich przywódcami takimi, jacy są. Czy będzie w brukselskich rozgrywkach równie biegły jak w warszawskich? Jego odchodzący właśnie poprzednik okazał się tutaj nadspodziewanie dobry, chociaż z początku go lekceważono, uważano za polityka drugoligowego, wybranego tylko po to, by nie przeszkadzał silniejszym od siebie. Tymczasem Herman Van Rompuy podczas pełnienia swojej funkcji urósł, okazał się dla skłóconej Rady Europejskiej i kłębowiska sprzecznych interesów państw członkowskich wręcz bezcenny: potrafił wynegocjować kompromis tam, gdzie z pozoru wydawało się to niemożliwe, a decyzje zbyt trudne dyskretnie odkładał na później.

Czy Donald Tusk poradzi sobie w zupełnie nowej dlań roli, czy wejdzie w buty nie dla niego uszyte, okaże się mistrzem dyskretnych porozumień z silniejszymi od siebie?

Jest jednym z najinteligentniejszych polityków, jakich wydała polska demokracja, ale co innego ćwiczył skutecznie w Polsce przez siedem ostatnich lat. Jego angielski jest cokolwiek drewniany, niemiecki niepewny, francuski żaden. A jego misja polega przede wszystkim na misternym gadaniu w zaciszu gabinetów. Tu trzeba grać niuansami, prowadzić delikatną dyplomację uników i kompromisów, nikogo nie urazić, dla każdego mieć coś miłego. No i „haratać w gałę" nie będzie z kim w Brukseli. Trzeba tam skończyć z samotnymi rajdami przebojowego napastnika, któremu cała drużyna musi tylko pomagać. Teraz będzie zaledwie skromnym pomocnikiem, musi się nauczyć precyzyjnych i krótkich podań, a zarazem zapomnieć o efektownych strzałach na bramkę.

Taki był jego poprzednik, którego kadencja właśnie się kończy. Tuskowi będzie jeszcze trudniej, bo złe czasy dla Unii dopiero się rozpoczynają. Dlatego krajowe media wyliczają, ileż on to będzie w Brukseli zarabiał, ilu zatrudni sekretarzy, szoferów, a pewnie i kamerdynerów. Łatwiejsze to i przyjemniejsze niż inwentaryzacja problemów, przed którymi stoi Rada Europejska, której przewodnictwo przejmie niebawem.

Rozdroża integracji

Starożytny rzymski poeta Publiusz Stacjusz napisał niegdyś całkiem trafnie, że „bogów naprzód stworzył strach". Nie inaczej było z Unią Europejską. Strach przed powtórką koszmaru nowej wojny w Europie. Strach przed sowiecką potęgą, która jednym ciosem atomowych rakiet i pancernych dywizji była w stanie zmienić Stary Kontynent w zgliszcza w imię „świetlanej przyszłości proletariatu". Tak powstała zrazu Europejska Wspólnota Węgla i Stali, z której potem wyewoluowała Europejska Wspólnota Gospodarcza. Dlatego dalsza i coraz ściślejsza integracja wydawała się niegdyś niezbędna, a Stany Zjednoczone Europy – obejmujące oczywiście tylko jej zachód – miały być celem, ku któremu zgodnie zmierzamy.

Tymczasem sowiecka potęga niespodziewanie upadła, strach się rozwiał, niektórzy zaczęli nawet bajać o „końcu historii". Powtórka europejskiej wojny też okazała się niemożliwa, bo Niemcy wyzbyły się ochoty na zbrojenia. Dlatego na plan pierwszy wypełzły sprzeczne interesy poszczególnych państw członkowskich. Tym bardziej że ich liczba niepomiernie wzrosła, chociaż szybkie poszerzenie o wyzwolone z komunizmu kraje środkowoeuropejskie wciąż niektórzy politycy zachodni mają za przedwczesne, wywołane euforią po upadku Sowietów i niespodziewanym zwycięstwie kapitalizmu.

Dlatego dzisiejsza Unia tkwi na rozdrożu i nie bardzo wie, w jakim kierunku dalej się rozwijać. Z jednej strony kusi pogłębienie integracji, kurs ku europejskiemu państwu federalnemu. Z drugiej strony coraz silniejsze są tendencje odśrodkowe, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, która grozi opuszczeniem Unii, chce aby pozostała tylko strefą wolnego handlu. Ale Brytyjczycy (i nie tylko oni) mają rację w krytyce rozdętej biurokracji brukselskiej, która „uszczęśliwia" obywateli zjednoczonej Europy coraz to nowymi, nie zawsze przemyślanymi regulacjami. Dość wspomnieć nieszczęśliwy zakaz produkcji tradycyjnych żarówek, który nie doprowadził do istotnego obniżenia zużycia energii, obciążył konsumentów, ale nabił kabzę producentom o wiele droższych nowych źródeł światła. Teraz mamy zakaz wędzenia wędlin i ograniczenie mocy odkurzaczy. Czy nie czas byłoby zająć się czymś sensowniejszym? Zwłaszcza za takie pieniądze, jakie co miesiąc wpływają na konta unijnych decydentów.

No i jak daleko Unia może się rozszerzać? Może nie tylko poszerzenie o Europę postkomunistyczną, ale wcześniej o Grecję i niektóre państwa śródziemnomorskie było przedwczesne? Czy stać nas na gigantyczne środki, jakie pochłonęłaby europeizacja Ukrainy? A Turcja, która od dziesięcioleci bezskutecznie puka do brukselskich bram? Przecież i bez dalszego poszerzenia słabe gospodarki nie radzą sobie w strefie wspólnego pieniądza, a dogmatycznie traktowana suwerenność uniemożliwia nadzór Brukseli nad ich budżetami, ułatwiając im tym samym okłamywanie centrali.  Stąd dzisiejszy kryzys eurostrefy. Jedno jest pewne: dalej tak być nie może. Unia jest dziś politycznym karłem, choć gospodarczym olbrzymem. Dlatego Rosja tak łatwo gra jej na nosie.

W tle całej sprawy – jak zwykle – chodzi o pieniądze. Bogate państwa z Niemcami na czele mają już dość obciążeń wynikających z finansowania rozwoju uboższych, między innymi Polski. Fundusze spójności, z których powstają nasze autostrady, hale widowiskowe, modernizowana jest komunikacja, okazały się skuteczne, ale płatnicy mają węża w kieszeni. Tym bardziej że Wielka Brytania – która powinna się hojnie dokładać – korzysta z rabatu wywalczonego niegdyś przez Margaret Thatcher, który miał być przejściowy, ale Brytyjczycy nie zamierzają zeń rezygnować. Ta sprawa bezpośrednio nas dotyczy; Polska jest największym beneficjantem, ale wszystko wskazuje, że siedmiolecie rozpoczęte w tym roku będzie ostatnim tak obfitym.

Zaostrza się spokojna dotąd sytuacja międzynarodowa, nie tylko z powodu wojny na Ukrainie. Dla krajów basenu Morza Śródziemnego większym problemem są niepokoje w Afryce, agresja islamistów, rozpad wielu tamtejszych państw, rzeka uchodźców zalewająca Europę Południową.

Trudny spadek

Przykro dziś wspominać, ale piękne plany z lat 90. przekształcenia Unii w najszybciej się rozwijającą, konkurencyjną i innowacyjną gospodarkę zupełnie zawiodły; mająca do tego prowadzić strategia lizbońska uchwalona w 2000 roku jest dziś martwym stosem papieru. Zamiast wyprzedzenia Ameryki mamy kryzys.

Na koniec, by już dalej nie wyliczać, trzeba pamiętać, że eurostrefa – mimo brnięcia w trudności – staje się ogniskiem silniejszej integracji jej członków, a przynajmniej tych mocnych gospodarczo. Czyżby Unia miała się podzielić na strefy różnych prędkości rozwoju? Wtedy zaprzeczyłaby sama sobie. Ale nie tylko z powodu wspólnego pieniądza; w lepszych czasach przyjęto lekkomyślnie plan znacznego ograniczenia emisji dwutlenku węgla, nie wspominając o innych zanieczyszczeniach. Ten „pakiet klimatyczny" najmocniej uderza w kraje opierające energetykę na węglu, a więc w nas właśnie. Francji z jej energetyką opartą na atomie i Niemcom spalającym tani dla nich rosyjski gaz łatwo ponaglać oporną Polskę.

Na ostatnim posiedzeniu Rady Europejskiej – a więc jeszcze z Van Rompuyem jako jej szefem – na walkę z dwutlenkiem węgla obiecano nam hojną pomoc. Ale to na Tuska spadną najbardziej kontrowersyjne uzgodnienia i wyegzekwowanie tej pomocy.

Już te wyliczenia wystarczą, by pokazać, jak bardzo to brukselskie „królowanie" będzie trudne, a może nawet gorzkie.

Autor jest dziennikarzem i pisarzem. W latach 1980–1990 wiceprezes SDP. Były konsul generalny RP w Nowym Jorku i były ambasador RP w Bangkoku.

Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: O wyższości 11 listopada nad 3 maja
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Polityczna intryga wokół AfD
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Umowa surowcowa Ukrainy z USA. Jak Zełenski chce udobruchać Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku