Robert Menard idzie złą drogą. Współtwórca i wieloletni szef zacnej organizacji Reporterzy bez Granic pobłądził, odkąd skierował swe sympatie ku Frontowi Narodowemu. Co prawda już nie partii Jeana-Marie Le Pena, lecz stronnictwu pod wodzą Marine, politycznej ojcobójczyni, ale przecież – tak czy inaczej – ku partii (według prezydenta Hollande'a) antyrepublikańskiej.
Przy wsparciu FN Menard zdobył w ubiegłorocznych wyborach merostwo Beziers, miasta na południu Francji. I jął dopuszczać się tam jawnych prowokacji. Zainstalował w magistracie bożonarodzeniową szopkę. Wprowadził godzinę policyjną dla nieletnich. Ulicy, która w nazwie miała datę porozumień z Evian, faktycznie przyznających Algierii niepodległość, nadał imię jednego z „oficerów wyklętych", obrońców Algierii francuskiej.
Stróżów prawa Menard odpowiednio uzbroił. Poinformował o tym plakatami z pistoletem i podpisem: „Nasza policja ma nowego przyjaciela". Ekscesy z Beziers spotykały się z należnym potępieniem, ale na tym się kończyło. Teraz jednak ojciec (ojczym?) miasta przebrał miarę. Grozi mu proces karny.