Próby wyjaśnienia postępowania prezydenta Donalda Trumpa po przegranych wyborach wprawiają w zakłopotanie licznych polityków i komentatorów. Jeżeli jednak odrzucić teorie skrajne i nieprawdopodobne, w rodzaju odmowy opuszczenia Białego Domu (Trump zostałby wówczas usunięty przez Secret Service), możliwe wydają się tylko dwie interpretacje pozornie nieracjonalnego zachowania prezydenta.
Zemsta czy apelacje
Pierwsza z nich wywodzi się z wydarzeń, jakie miały miejsce w 2016 r. Po zwycięstwie Trumpa czołowi działacze Partii Demokratycznej powszechnie kwestionowali prawomocność werdyktu wyborców, wskazując na rzekome działania agentów Moskwy skierowane przeciw Hillary Clinton. Podważanie prawomocności wyborów znalazło swą kumulację w bezpodstawnej i nieskutecznej próbie złożenia prezydenta z urzędu w drodze impeachmentu. Z biznesowej kariery Trumpa znana jest jego cecha niepuszczania w niepamięć doznanej zniewagi. Kto się na to poważył, mógł być pewien, że prędzej czy później Trump odwzajemni mu się i to silniej. Jest zatem nader prawdopodobne, że jako pokonany prezydent zrobi wszystko, by upokorzyć swego następcę. Konsekwentnie rzucane błoto, choć po części się przylepi – i nie tylko wierni zwolennicy Trumpa zaczną podawać w wątpliwość prawomocność wyboru Bidena.
Drugie możliwe wyjaśnienie wiąże się ze składaniem licznych protestów wyborczych w sądach, choć niemal wszystkie z nich kończą się porażką. Jak wyraźnie jednak wynika z wypowiedzi czołowego prawnika prezydenta Rudiego Giulianiego, Trump i jego doradcy liczą, że choć niektóre sprawy dotrą po kolejnych apelacjach do Sądu Najwyższego. W sądzie wyraźną większość mają nominaci prezydentów republikańskich, w tym troje wskazanych przez samego Trumpa. Prezydent pamięta zapewne przebieg wydarzeń w 2000 r., gdy pięcioro sędziów nominowanych przez prezydentów republikańskich przegłosowało czwórkę nominatów prezydentów demokratycznych, co oddało Biały Dom w ręce George'a W. Busha.
Jeśli jednak Trump liczy na podobny efekt swoich starań, to zapewne czeka go rozczarowanie. Wskazówką może tu być wydarzenie z czasów prezydenta Dwighta Eisenhowera, któremu zależało na określonym werdykcie w sprawie integracji szkół i próbował przekazać odpowiednią sugestię mianowanemu przez siebie prezesowi SN Earlowi Warrenowi. Odpowiedź Warrena przeszła do annałów relacji amerykańskiej władzy wykonawczej i sądowniczej: „Nie myślałem, że kiedykolwiek to Panu powiem, ale teraz muszę wyraźnie stwierdzić: Niech Pan zajmie się swoimi sprawami, a ja zajmę się swoimi".
Sędziowie Sądu Najwyższego słyną z umiejętności oddzielania swoich przekonań politycznych, do których mają prawo, od orzekania zgodnie z literą i duchem prawa. Nie ulegają naciskom politycznym i z pewnością piątka głosująca zgodnie ze stanowiskiem George'a W. Busha uczyniła tak, gdyż argumenty tej strony przeważyły nad poglądami przedstawionymi przez prawników Ala Gore'a. Także i obecnie może się zdarzyć, że SN opowie się po stronie Trumpa, ale z powodów merytorycznych, a nie politycznych.