– Wzywam wszystkich na marsz w samo południe 4 czerwca w Warszawie. Przeciw drożyźnie, złodziejstwu i kłamstwu, za wolnymi wyborami i demokratyczną, europejską Polską – napisał w sobotę w mediach społecznościowych Donald Tusk, lider Platformy Obywatelskiej, który liczy na determinację i mobilizację wyborczą społeczeństwa. – Partii politycznych na razie nie zapraszamy – uściślił w poniedziałek w Radiu ZET Jan Grabiec, rzecznik PO.
Czytaj więcej
Lider Platformy Obywatelskiej Donald Tusk zapowiedział organizację marszu "przeciw drożyźnie, złodziejstwu i kłamstwu, za wolnymi wyborami".
PO, organizując marsz 4 czerwca, chce pokazać, że jest największą siłą opozycyjną, która jest jedynym ugrupowaniem mogącym pokonać PiS. To się już raz udało, gdy w 2006 r. partia Tuska zorganizowała masową demonstrację pn. Błękitny Marsz. Ale też po latach, 4 czerwca 2019 r., PO zorganizowała marsz w Gdańsku, który nie okazał się sukcesem frekwencyjnym. Jednoczenie się opozycji, poza Wiosną Roberta Biedronia, nie pomogło. Kolejne wybory wygrało PiS.
Platforma nie rezygnuje z tematu wspólnych list opozycji, ale nie zamierza go podnosić, bo sprawa jej szkodzi. Liczy, że pod naporem opinii społecznej mniejsze ugrupowania opozycyjne pójdą po rozum do głowy i same zwrócą się do PO z prośbą o współpracę. Na warunkach największego ugrupowania. Jeśli zaczną dołować w sondażach, scenariusz jest realny.
Jeśli przez miesiąc, który do marszu pozostał, opozycja będzie debatować o tym, kto weźmie udział w manifestacji, to pokaże podziały i słabość. Zastąpienie tematu wspólnych list tematem marszu to komunikacyjny blamaż PO. Platforma chce iść na wspólnych listach z PSL, Lewicą i Polską 2050, a nie jest w stanie zaprosić partii na marsz i liderom dać głosu podczas wystąpień? To nie jest dobry prognostyk współpracy. Jakiejkolwiek. Nawet jeśli nie będzie wspólnej listy, to wyborcy oczekują od opozycji wspólnoty celów, agendy spraw do załatwienia i zgody co do podstawowych wartości.