Roman Graczyk po zamachu w Nicei: Terror samotnych jeźdźców

Zamieszkały we Francji Tunezyjczyk zapewne nie wpadłby na pomysł rozładowania swoich frustracji poprzez przeprowadzenie zamachu, gdyby nie cały kontekst polityczno-kulturowy, w którym żył – pisze publicysta.

Aktualizacja: 18.07.2016 21:10 Publikacja: 17.07.2016 19:16

Roman Graczyk

Foto: Fotorzepa

Nic nie wiadomo jeszcze o tym, czy Mohamed Lahouaiej Bouhlel miał jakieś związki z organizacjami terrorystycznymi. Niemniej w sobotę tzw. Państwo Islamskie oświadczyło, że sprawca nicejskiego zamachu działał w imieniu tej organizacji.

Czyn szaleńca?

Pierwsze wyniki śledztwa zdają się wskazywać, że kierowca ciężarówki, który świadomie wjechał w tłum ludzi podczas święta narodowego 14 lipca, był człowiekiem impulsywnym, emocjonalnie niestabilnym – został zresztą skazany na początku 2016 r. za akty przemocy, jakich dopuścił się w stosunku do swojej żony.

Czy jego niestabilność emocjonalna, brak jakiegokolwiek manifestu ideologicznego z jego strony (dzihadyści prawie zawsze dbają o łatwą identyfikację ich czynu z dżihadem – tak uczynił np. sprawca niedawnego zamachu na małżeństwo policjantów w Magnanville w nocy z 13 na 14 czerwca) i spóźnione (bo następujące dopiero po 36 godzinach) uznanie zamachu przez tzw. Państwo Islamskie pozwalają na konkluzję, że rzeź w Nicei nie wpisuje się w ciąg wydarzeń pod wspólną nazwą „islamski terroryzm"? Taki wniosek byłby zbyt uproszczony.

Bo nawet jeśli w przypadku Bouhlela decydujący był czynnik psychologiczny, to trzeba zarazem widzieć, że był czuły na dyskurs wojującego islamu, który od lat wzywa muzułmanów żyjących na Zachodzie do zabijania „niewiernych". Wybrał sposób działania, który dokładnie wpisuje się w te apele, wzywające do zabijania „niewiernych" w każdy możliwy sposób: nożem, pałką, trucizną, wszystkim, co jest pod ręką. Bouhlel, który był akurat kierowcą ciężarówki, miał – poniekąd – pod ręką taki pojazd...

I nawet jeśli sobotnie oświadczenie tzw. Państwa Islamskiego wykorzystuje łatwą okazję, a w rzeczywistości nie było wcześniej żadnych ustaleń z Bouhlelem, niewiele to zmienia w interesującej nas kwestii. Ważne jest to, że można działając z oddali, jak gdyby aktywować zamachy na terytorium „niewiernych", siać tam strach i zwątpienie, a w ten sposób przybliżać dzień, w którym Francja stanie się kalifatem francuskim, Niemcy – kalifatem niemieckim itd.

To nie żart, takie są prawdziwe cele dżihadystów z tzw. Państwa Islamskiego, Al-Kaidy i z innych organizacji tego typu. Zazwyczaj zamachy przeprowadza się tak, jak w Paryżu (styczeń i listopad 2015 r.) i w Brukseli (marzec 2016 r.) – przez żmudne przygotowania z udziałem całej sieci terrorystów i zaplecza logistycznego. Ale jeśli jakiś „samotny jeździec" zrobi wszystko sam, a potem tylko ogłosi (jak Larossi Abballa, zabójca policjantów z Manganville), że czyni to w imię dżihadu, albo nawet nic nie ogłasza (jak Bouhlel), ale dokona czynu symbolicznego (w dniu święta narodowego Francji) i spektakularnego (ponad 80 ofiar śmiertelnych), to – właściwie – na jedno wychodzi.

Zapewne Tunezyjczykowi, kierowcy ciężarówki, rozwiedzionemu i zmuszonemu do płacenia alimentów na troje dzieci, nie przyszedłby do głowy taki akurat pomysł na rozładowanie frustracji, gdyby nie cały kontekst polityczno-kulturowy, w którym żył. Gdyby nie agitacja z jednej strony radykalnego islamu – wciągająca go w szeregi „ofiar zachodniej dominacji i pogardy", a z drugiej – agitacja Frontu Narodowego, która wypycha go, jako Tunezyjczyka i muzułmanina (mimo że był podobno niepraktykujący), z grona „ludzi Zachodu".

Wkrótce po zamachach z 13 listopada 2015 r. we Francji wprowadzono stan wyjątkowy, obowiązujący do dzisiaj. Z pewnością zostanie on teraz przedłużony, chociaż jeszcze w przemówieniu z okazji 14 lipca – a więc w dniu zamachu – prezydent François Hollande zapowiadał jego rychłe zakończenie.

Koniec jedności narodowej

Z polskiej perspektywy dziwaczny jest ten stan wyjątkowy, którego rygory nie przeszkodziły w licznych strajkach i manifestacjach przeciwko nowelizacji ustawy o pracy, w odbyciu rozmaitych festiwali artystycznych, a także imprez sportowych z Euro na czele. To taki stan wyjątkowy, w ramach którego wielka ciężarówka wjeżdża, przez nikogo niezatrzymywana, do historycznego centrum Nicei i dopiero gdy jej kierowca miażdży świętujących ludzi, policja reaguje.

Nic zatem dziwnego, że od pierwszych godzin po nicejskim zamachu podniosły się głosy krytyczne. Było to tym bardziej zrozumiałe, że dosłownie kilka dni wcześniej ogłoszono wnioski – nader krytyczne – raportu specjalnej komisji parlamentarnej na temat działalności francuskich służb specjalnych w trakcie poprzednich krwawych zamachów. Czołowi politycy prawicy – wśród nich pretendenci do prezydentury w przyszłorocznych wyborach – Alain Juppé, Nicolas Sarkozy, François Fillon, Christian Estrosi – tym razem bardzo szybko przerwali nastrój jedności narodowej, charakterystyczny dla dni następujących po wcześniejszych zamachach, szczególnie tym ze stycznia 2015 r.

Wypomniano socjalistycznemu rządowi Manuela Vallsa, że zlekceważył pewne propozycje zwiększenia rygorów antyterrorystycznych, zgłaszane wcześniej: mówiono wtedy o specjalnych ośrodkach odosobnienia i reedukacji dla terrorystów, którzy skończyli odbywanie kary więzienia, o pozbawianiu obywatelstwa tych, którzy dopuścili się najcięższych przestępstw przeciwko państwu.

Rząd Vallsa, który – trzeba to przyznać – znacznie zaostrzył legislację w zakresie bezpieczeństwa publicznego, jednak zawahał się w kilku sprawach – i to jest mu dzisiaj wypominane. Prawica (która jednak nie jest bez winy jeśli chodzi o projekt dotyczący pozbawiania obywatelstwa) zwraca uwagę, że w więzieniach przebywa dziś około 1700 terrorystów islamskich i że po odbyciu kary będą oni stanowić rodzaj bomby z opóźnionym zapłonem. Proponowane ośrodki reedukacji byłyby tu jakimś rozwiązaniem.

Podobnie jakimś rozwiązaniem byłoby pozbawianie obywatelstwa niektórych, najbardziej wrogich Francji, terrorystów. W tym kontekście mówiono kilka miesięcy temu o sprawie Salaha Abdeslama, organizatora zamachów w Paryżu w listopadzie 2015 r., ujętego w Brukseli wiosną i ekstradowanego do Francji.

Wszystko to są z pewnością projekty sytuujące się gdzieś na granicy tego, co państwo liberalne może zrobić w obronie bezpieczeństwa swoich obywateli. Ale my w Polsce nie jesteśmy w tej sytuacji. Dlatego nie bardzo wypada nam, bezpiecznym w naszej części Europy, szczegółowo doradzać rządowi francuskiemu, co i jak powinien zmienić u siebie. Ale wypada nam zwrócić uwagę na generalia.

Na wąskiej ścieżce

Wydaje się, że we Francji politycy z samego szczytu rządzącej dziś elity są świadomi narastania w społeczeństwie zniecierpliwienia. A ponieważ został już mniej niż rok do wyborów prezydenckich i parlamentarnych, pozwalają sobie na pewne rozumowanie na skróty, jakiego w normalnych warunkach – oni, socjaliści, dla których prawa człowieka są niczym Biblia – unikaliby, jak diabeł święconej wody.

W nocnym przemówieniu, kilka godzin po wydarzeniach w Nicei, prezydent Hollande już oznajmił, że za zamachem stoi radykalny islam. Podobnych sformułowań użył premier Valls w piątek wieczorem. Tymczasem pytany w tym samym czasie o rezultaty śledztwa minister spraw wewnętrznych Bernard Cazeneuve przyznał, że jeszcze nic nie wiadomo na temat powiązań sprawcy zamachu z jakimikolwiek organizacjami islamistycznymi.

To pokazuje, że – w obliczu zbliżających się wyborów – liderzy socjalistów próbują mówić językiem, który będzie korespondował z nastrojami wyborców. Czyli robią to, co w kampanii prezydenckiej 2012 r. robił François Hollande. Uporczywie zarzucał on wtedy Nicolasowi Sarkozy'emu, że ten, będąc kandydatem ówczesnej UMP (obecnie partia Republikanie), konkurując z dyskursem Frontu Narodowego, wyciąga zbyt pospieszne i zbyt uproszczone wnioski.

We Francji mieszkają miliony ludzi wywodzących się z odmiennych cywilizacji i w części niezintegrowanych z nową ojczyzną, a w części niepragnących żadnej integracji, tylko przerobienia jej na „ziemię Allaha". Dlatego Francja – i w nieco tylko mniejszej mierze cały Zachód – musi znaleźć właściwą drogę. Mówiąc obrazowo, ta droga to wąska ścieżka pomiędzy dwoma przepaściami: jedną na lewo, drugą na prawo od tej ścieżki biegnącej po samej grani.

Na lewo jest otchłań politycznej poprawności, która nie pozwala nazywać rzeczy po imieniu w obawie przed „stygmatyzacją" całej populacji wywodzącej się z Maghrebu, Bliskiego Wschodu czy Afryki Subsaharyjskiej. Jednak nie nazywając rzeczy po imieniu, nie odbieramy im istnienia, a do pewnego stopnia utrudniamy sobie znalezienie środków zaradczych. W niczym nie pomoże gadanie, że w zamieszkach na przedmieściach Paryża policję atakują jacyś tajemniczy „młodzi w kapturach" czy „młodzi z przedmieść". Prawda jest taka, że policjantów atakują tam synowie i wnuki przybyszów z Algierii, Tunezji, Egiptu czy Sudanu – nie ma wśród nich żadnego rdzennego Francuza.

Ale z kolei na prawo jest przepaść wykluczenia, która każe podejrzewać każdego „niebiałego" Francuza o złe zamiary wobec Republiki. Gdyby Francja, choćby tylko w zakresie masowych zachowań zwykłych ludzi, nabrała zwyczaju dzielenia wedle wyznania, uznawania za podejrzanych nie islamistów, ale wyznawców islamu, ci ostatni masowo zwróciliby się ku swoim własnym radykałom. Taka jest właśnie strategia tzw. Państwa Islamskiego wobec Zachodu. Otóż dzień zwycięstwa tej strategii byłby dniem klęski Zachodu.

Śledząc to wszystko z bezpiecznej polskiej perspektywy, musimy pamiętać, że ścieżka dobrych decyzji jest rzeczywiście wąska.

felietony
Przegląd kadr i atestacja stanowisk pracy w rządzie Donalda Tuska
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Pietryga: Polska skręca na prawo. Czy Donald Tusk popełnił strategiczny błąd?
Opinie polityczno - społeczne
Pięć najważniejszych wniosków po I turze, którą wygrali Kaczyński i Tusk
Opinie polityczno - społeczne
Marek Cichocki: Kluczowa dla Polski jest zdolność budowania relacji z USA
Opinie polityczno - społeczne
Hity i kity kampanii. Długa i o niczym, ale obfitująca w debaty