W sumie jestem optymistą. W tej sprawie. W innych mój optymizm jest wystawiony na ciężką próbę.
Oto ledwie trzy minuty wcześniej z tłumem pasażerów pędzę na peron, by zdążyć po ciężkim dniu na wieczorny pociąg. Wpadam do środka i natychmiast szukam Warsu. Coś trzeba zjeść i wypić. Zwłaszcza, że umieszczona przy drzwiach wagonu naklejka sympatycznie zachęca, by skorzystać z usługi gastronomicznej. Gnam wiec do przedziału konduktorskiego. Tam zakłopotanie. Wkurzony konduktor wyjaśnia, że Warsu w tym składzie nie ma.
- A nie sądzi pan, że należałoby to ogłosić przez megafon? - pytam. W standardzie takich pociągów zwykle bufet jest. Ludzi wypadałoby uprzedzić. - Ma pan racje - recytuje przez zaciśnięte zęby konduktor - ale my sami tego nie wiemy. Przychodzimy dziesięć minut przed odjazdem i dowiadujemy się o takich kwiatkach. No i potem zbieramy, od podróżnych. Cóż, mogę tylko przeprosić.
Jak pięknie. Drużynie konduktorskiej za grzeczność dziękuję. Dwadzieścia pięć lat temu za podobne teksty dostałby po prostu w zęby.
Idę do toalety. Czysto, choć już na starcie brak papierowych ręczników. Cóż za wymagania! Pamiętam gorsze czasy... I nagle przychodzi obcokrajowiec. Też chce do toalety. Jednak zamknięte, wiec wczytuje się w naklejkę na drzwiach i nic nie rozumie. W końcu pyta mnie po angielsku, co tam jest napisane. Zero kumacji. Na drzwiach toalety pieczołowicie napisano, że można z niej korzystać nawet na stacji, bo pociąg ma obieg zamknięty. Napisano po polsku, niemiecku, rosyjsku i francusku. - Dlaczego nie po angielsku? - pyta zdziwiony. - Bo tu wciąż trwa zimna wojna - odpowiadam. Język angielski, jak za czasów Stalina, jest niemile widziany.