W weekend poprzedzający kolejne represje wobec polskiej mniejszości na Białorusi rozmyślałam nad tym, jak to musi być fajnie być attaché prasowym białoruskiej ambasady w Warszawie relacjonującym debatę na temat polityki polskiej wobec Białorusi. Przygląda się człowiek bezradnej szamotaninie polityków i komentatorów, czyta o tym, że Polacy nic, ale to nic na postępowanie władz białoruskich poradzić nie mogą, i serce mu rośnie.
Tymczasem cała sprawa nie jest dla Polski aż tak beznadziejna, jak maluje ją wielu, ani też, wbrew pozorom, bardzo kontrowersyjna. Jest w niej bowiem jeden ważny i absolutnie oczywisty aspekt: jakikolwiek demokratycznie wybrany rząd nie rządziłby w Polsce, nie będzie on tolerować represji wobec polskiej mniejszości, i to nawet gdyby uważał, że może je tolerować. Nie pozwoli mu na to postawa opinii publicznej.
Tak już jest, że okropnie nie lubimy, kiedy „biją naszych”. I ta właśnie determinacja daje polityce polskiej siłę, której zupełnie nie doceniła administracja prezydenta Łukaszenki. Kryzysowa sytuacja jest przy tym najlepszym powodem, by Polska dokładnie przemyślała na nowo swoją politykę wobec Białorusi, także i wyżej wzmiankowany fakt biorąc pod uwagę.
[srodtytul]Niejasny komunikat[/srodtytul]
Na pierwszy rzut oka widać, że obecnie białoruskie władze zachowują się tak, jakby przez ostatni rok polska dyplomacja przemawiała do nich po chińsku. Zanim jednak dojdziemy do wniosku, że „na nich nie da się wpłynąć” – więc trzeba tak czy inaczej kontynuować politykę otwarcia dla dobra białoruskiego społeczeństwa i polskich biznesmenów, albo przeciwnie, że należy rzucić się jak Rejtan, który nawiasem mówiąc, rozdzierał koszulę właśnie w Grodnie), i zerwać stosunki dyplomatyczne – zastanówmy się, czy dotychczas działaliśmy prawidłowo i czy polski komunikat był przekazywany wystarczająco jasno. Stawiam tezę, że nie.