Plan właściwie jest prosty: pospolite ruszenie potencjalnych jedynek, takich jak Marek Siwiec, Marek Borowski, Ryszard Kalisz, Andrzej Celiński czy (jeśli da się namówić) Włodzimierz Cimoszewicz. Oraz regularne wojsko, czyli Janusz Palikot ze swoim partyjnym zapleczem. Do tego Aleksander Kwaśniewski w roli faraona – i polityczna piramida gotowa. Stawką są co najmniej wybory do Parlamentu Europejskiego. Tyle że za darmo nic nie ma. A w tym wypadku cena może być bardzo wysoka, szczególnie dla byłego prezydenta. Medialna wrzutka opisująca jego zarobki w firmie Jana Kulczyka to dopiero przygrywka. Na lewo od centrum może zacząć się bratobójcza walka, jeśli „lista Kwaśniewskiego" zacznie przybierać realne kształty.
Co musi Olek
Po pierwsze: czy były prezydent w ogóle coś musi? Nie. Aleksander Kwaśniewski wcale zwierzchnikiem nowej listy do europarlamentu być nie musi. A co dopiero mówić o nowej partii, która startowałaby do Sejmu. „Olek nie musi, ale go kusi" – komentuje jeden z europosłów SLD. Mimo różnych porażek, takich jak Lewica i Demokraci, mimo ryzyka zepsucia sobie wizerunku, mimo atrakcyjnych alternatyw dobrze wypełniających czas – były prezydent niespokojnie wierci się na fotelu swojej fundacji Amicus Europae. Taki ma temperament.
No i zaszłości. Od lat niektórym „wypróbowanym towarzyszom" się zbierało. A najbardziej Leszkowi Millerowi. Oficjalne powołanie politycznej konkurencji byłoby ciosem, z którego by z trudnością się podniósł. Jeśli w ogóle... W tym dziele Aleksandrowi Kwaśniewskiemu z zaangażowaniem sekundować mogą ci, których uczucia do szefa Sojuszu są jeszcze bardziej negatywne. Marek Borowski – tu wszelkie mosty zostały spalone już dawno, po jego odejściu z SLD i założeniu SdPl. Niezależny senator (startował z poparciem PO) uważa, że SLD to blokada rozwoju lewicy – mniej więcej od dziesięciu lat, czyli afery Rywina i przegranych wyborów. A Leszek Miller jest za to odpowiedzialny.
Marek Siwiec płacił w ostatnim czasie frycowe za bycie „człowiekiem Kwaśniewskiego", przełykał w SLD gorzkie pigułki, znosił upokorzenia. Podczas ostatniego kongresu nie został wybrany na wiceprzewodniczącego Sojuszu. – Spodziewałem się, że Siwiec nie będzie zadowolony, bo kongres nie wybrał go na wiceszefa partii, co u ambitnego polityka rodzi stres. Sądziłem, że może się zniechęcić – komentował to dość złośliwie Józef Oleksy. On sam deklaruje, że po stronie Siwca nie stoi, bo „nadal jest w SLD". Szef Sojuszu też zresztą podnosi argument o rozczarowaniu Siwca brakiem stanowiska. – Tak się złożyło, że Siwiec spotkał się w przeddzień [kongresu] z Palikotem i zrobił sobie zdjęcie. To było powodem, dla którego nie otrzymał tyle głosów, ile powinien. Dla mnie to była przykra okoliczność, bo ja osobiście rekomendowałem Siwca na stanowisko wiceszefa SLD, więc w pewnym sensie ja też przegrałem – mówił Miller. W efekcie mieliśmy gorący polityczny transfer, który uruchomił całą lawinę spekulacji o rozłamie w Sojuszu.
Sam Siwiec na swoim blogu pisał: „Rozumiem, że w SLD zapanował strach. Gdy krążą ciche pytania „kto następny?", potrzeba konsolidacji i dyscypliny. Jak widać, trudno konsolidować się wokół spraw, trzeba więc skupić się przeciw wrogowi. Nawet jakby był urojony". To rozgoryczenie nie bierze się znikąd: dla własnych ludzi – dla ekipy z Wielkopolski – którzy kilkakrotnie robili Siwcowi kampanię, były eurodeputowany SLD takim wrogiem już jest. Dlatego odmówili mu i z partii nie wyszli, wbrew jego naleganiom.