Wyznania nominata

W III RP wszystkie poważniejsze nominacje miały polityczny rodowód. Michnik został mianowany szefem pierwszej legalnej gazety „Solidarności” przez Wałęsę. A szefa Radiokomitetu Drawicza wyznaczył Mazowiecki – pisze publicysta „Rz”

Aktualizacja: 08.04.2009 09:01 Publikacja: 08.04.2009 03:28

Wyznania nominata

Foto: Rzeczpospolita

Niedawne wyrzucenie dyrektora radiowej Trójki Krzysztofa Skowrońskiego obrodziło dyskusją o nominacjach. Zdaniem jednego z (umiarkowanych!) publicystów „Gazety Wyborczej” Skowroński może nawet był dobrym dyrektorem, ale dyskredytowało go źródło jego powołania. Mianowany został przecież przez prezesa radia, którego powołało PiS. A to zbrodnia nie do wybaczenia. Nie ma więc znaczenia, co zrobił i jak kierował radiem Skowroński. Jako nominat (pośredni) PiS powinien zostać odwołany.

Można powiedzieć, że w prostocie ducha autor „GW” dał wyraz postawie nie tylko organu, ale całego establishmentu III RP. W czasach PRL mawiano: fachowiec, ale bezpartyjny. Oznaczało to, że bez względu na kompetencje bez błogosławieństwa partii awansować nie można. Autorzy „Wyborczej” mówią to samo w odniesieniu do III RP. Kariery muszą być uzgodnione z jej establishmentem. Awanse bez placetu salonu oznaczają partyjną nominację.

Co innego, gdyby były one efektem decyzji Wojciecha Jaruzelskiego, Tadeusza Mazowieckiego czy Aleksandra Kwaśniewskiego. Oczywiście, dostrzegam różnice między tymi postaciami, ale to ich – w szerokim tego słowa znaczeniu – decyzje stworzyły kadry III RP, a więc określiły oficjalny system kompetencji w sferze publicznej. Osoby z tych nominacji uchodzą za bezpartyjnych profesjonalistów.

W III RP wszystkie poważniejsze nominacje miały – i musiały mieć – polityczny rodowód. Adam Michnik nie tylko został mianowany przez Lecha Wałęsę szefem pierwszej legalnej gazety „Solidarności”, ale i bardzo o to u niego zabiegał. Inna sprawa, że, już po mianowaniu, nie tylko wykazał się niezależnością, ale i sprywatyzował gazetę w sposób wzorcowy. Dariusza Fikusa szefem „Rzeczpospolitej” mianował premier Mazowiecki, tak jak i pierwszego niekomunistycznego szefa Radiokomitetu, którym był Andrzej Drawicz.

[wyimek]Powołanie na stanowisko przez ekipę Jarosława Kaczyńskiego nie jest z definicji złem większym niż nominacja z rąk Tadeusza Mazowieckiego[/wyimek]

Przywołanie tych przykładów nie ma służyć krytyce metody. Przeciwnie, pierwszym niekomunistycznym władzom zarzucam raczej brak tak potrzebnego wówczas radykalizmu. Trzeba było zbudować nowe państwo, co nie było możliwe bez gruntownych zmian personalnych. Kadry PRL tworzone były w oparciu o kryteria, które najdalsze były od fachowości, co nie oznacza, że nie trafiali się w nich ludzie utalentowani i kompetentni.

[srodtytul]PRL upada, kadry zostają[/srodtytul]

PRL-owskie kariery były jednak szkołą cynizmu i postaw aspołecznych. Ludzie, którzy awansowali, dostosowując się do warunków komunistycznego państwa, musieli przyjmować postawy będące zaprzeczeniem etosu służby publicznej. Uczciwi ludzie musieli adaptować się do patologicznych reguł. Pozostawianie niezmienionych zespołów powodowało, że relacje, które wytworzyły się między ich członkami, przetrwały i niezwykle utrudniały przebudowę instytucji. Pojedyncze, wrzucone nawet na kierownicze stanowiska osoby miały ogromne problemy ze zmianą postaw grupowych i zwykle same się do nich dostosowywały. Niedostateczne zmiany personalne w wychodzącym z komunizmu państwie są w sporej części źródłem problemów III RP.

Fakt politycznego charakteru nominacji po upadku komunizmu był oczywisty. Chodziło przecież o budowę nowego państwa o zupełnie innym ustroju i celach. Pytanie o kompetencje, które wówczas często stawiali przeciwnicy radykalniejszych zmian, miało dwuznaczny charakter. Warunkiem kompetencji jest doświadczenie. Czy jednak doświadczenie w PRL-owskich instytucjach stanowiło kapitał dla budowy nowych instytucji czy odwrotnie – obciążenie? Oczywiście należało poszukiwać maksymalnie kompetentnych ludzi, ale kompetencje w owej rewolucyjnej sytuacji wyjątkowo trudno było mierzyć.

Weźmy sytuację modelową: służby specjalne. Można powiedzieć, że praca w takich instytucjach wymaga szczególnych umiejętności, których nabywa się z czasem. Funkcjonariusze wojskowych i cywilnych służb PRL mieli doświadczenie. Czy to oznacza, że należało ich zostawić dla ochrony nowego, o fundamentalnie przeorientowanej polityce, państwa? Dziś z całą odpowiedzialnością można powiedzieć, że był to błąd.

Wojskowe służby, które zmieniły tylko nazwę, a starych dowódców zastąpili ich wychowankowie i najbliżsi współpracownicy, stały się rozsadnikiem chorób III RP. Chętnie zajmowały się politycznymi intrygami, a oferując swoje usługi rozmaitym ugrupowaniom politycznym, rozgrywały je dla swoich potrzeb. Wykorzystując swoje możliwości, ciągnęły zyski z działania na granicy prawa, a nierzadko wręcz przestępstw. W latach 1990 – 2005 udało się im schwytać jednego (jednego!) rosyjskiego szpiega.

Należało więc, tak jak w wielu innych krajach postkomunistycznych, służby te zbudować od nowa. Po krótkim okresie początkowego zamieszania zostałyby stworzone instytucje adekwatne do naszych potrzeb. Oczywiście nie znaczyło to, zwłaszcza w początkowym okresie, że trzeba było zrezygnować ze współpracy z pojedynczymi funkcjonariuszami. Należało za to rozbić układ powiązań, który konserwował patologię PRL.

[srodtytul]Krzepnięcie oligarchicznego układu[/srodtytul]

Przykład WSI jest krańcowy, ale dobrze pokazuje zagadnienie. W wielu innych instytucjach, na nieco mniejszą skalę, należało co najmniej wymienić kadrę zarządzającą: w armii, dyplomacji, administracji państwowej itd.

To w tamtym czasie, po upadku komunizmu, głównie za czasów rządu Mazowieckiego tworzył się układ personalny, który okazał się stosunkowo trwały w III RP. W dużej mierze była to kontynuacja PRL-owskiego, osobowego status quo, choć wzbogaconego o postacie nowe, a czasami nawet całe ich grupy. Na straży tego porządku stanęły korporacje zazdrośnie strzegące swojej ekskluzywności i akceptujące awanse wyłącznie metodą kooptacji. Niektóre z nich uzyskały rozbudowane prawne gwarancje swojego szczególnego statusu. Wyraźnie widać to w środowisku prawniczym, choć problem jest szerszy. Ten stan rzeczy utrudniał awans i dopływ nowych ludzi – a więc postaw i idei – do polskiego życia publicznego. III RP krzepła w oligarchiczny system.

Dobrym przykładem jest środowisko dziennikarskie. W PRL media stanowiły w głównej mierze instytucję propagandową, a prawdziwi dziennikarze byli w nich rzadkością. Nic dziwnego, że powstające w wolnej Polsce media, zwłaszcza gazety, zostały opanowane przez ludzi młodych. Dość prędko jednak została zbudowana światopoglądowa ortodoksja wokół pierwszego niezależnego dziennika – „Gazety Wyborczej” – który stał się organem jednego ugrupowania w „Solidarności”, a właściwie instrumentem realizacji projektu politycznego jego redaktora.

Jednym z jego fundamentalnych zasad był sprzeciw wobec rozliczenia PRL, z którego nomenklaturą Adam Michnik i jego środowisko zawarli strategiczny sojusz. Nic więc dziwnego, że został on poparty przez medialne instytucje wywodzące się z PRL, takie jak tygodnik „Polityka” czy dawny Radiokomitet, w którym Andrzej Drawicz dokonał wyłącznie kosmetycznych zmian personalnych, zajmując się, to cytat, pielęgnowaniem w nim „esprit de corps” – ducha zespołu (swoją drogą ten mechanizm, czyli mafijne poczucie wspólnego interesu, funkcjonował tam doskonale).

Ta nowa ortodoksja nie dopuszczała debaty na fundamentalne tematy lustracji czy dekomunizacji, a więc również kształtu polskiego państwa, i powoływała panteon żyjących świętych, „autorytetów”, których zdanie miało rozstrzygać dyskusje. W jej propagowanie włączył się „Tygodnik Powszechny” i narzucona została ogromnej większości polskich mediów.

Broniła ówczesnego status quo, miała więc poparcie prywatnego biznesu w ogromnej mierze wywodzącego się ze środowisk PRL-owskiej nomenklatury czy służb specjalnych. Powstanie mediów o innych poglądach było niesłychanie utrudnione, gdyż poza dominującym układem biznesowym nie było środków na ich założenie. W konsekwencji tytuł „profesjonalisty”, a więc dziennikarza tout court, mógł uzyskać wyłącznie wyznawca panującej ortodoksji. Inni byli dziennikarzami „prawicowymi”, a więc naznaczonymi stemplem polityczności.

Wszelkie próby przełamania tego monopolu były zaciekle atakowane, jak choćby pojawienie się w telewizji tzw. pampersów, czyli reprezentującej odmienne poglądy ekipy Wiesława Walendziaka. Natomiast człowiek Aleksandra Kwaśniewskiego, Robert Kwiatkowski, który jako prezes TVP podporządkował ją bez reszty SLD, nie budził szerszej krytyki.

[srodtytul]Rozbijanie „towarzystwa”[/srodtytul]

Do afery Rywina Polska zastygała w coraz bardziej oligarchicznym kształcie, blokując kanały karier osobom spoza „towarzystwa”. Jeszcze niedawno słyszałem, jak jego wzorcowy reprezentant Marek Siwiec stwierdził, że listem przeciwko skazaniu prof. Andrzeja Zybertowicza za artykuł krytykujący Adama Michnika nie warto się zajmować, gdyż jest on podpisany przez „anonimowe osoby”. W rzeczywistości dane wszystkich ponad 5 tysięcy sygnatariuszy listu były jawne, a dużą część z nich stanowiły postacie publiczne: m.in. profesorowie uniwersyteccy, pisarze czy dziennikarze. Pogarda byłego aparatczyka PRL i dworzanina Kwaśniewskiego wobec tych, którzy do „towarzystwa” nie należą, doskonale oddaje postawę tego kolektywu.

Sprawa Rywina, która odsłoniła sposób funkcjonowania III RP, wywołała wstrząs. Nawet młodzi, pracujący w TVN dziennikarze, uformowani w ortodoksji III RP, zaczęli dostrzegać kryjącą się za nią rzeczywistość. Do wyborów 2005 roku obie partie: PiS i PO, szły pod hasłem umownie rozumianej IV RP, a więc zasadniczej przebudowy Polski, czego jednym z elementów musiała być głęboka wymiana państwowych kadr. Ogromny sukces tych partii (co pokazuje prawdziwe postawy Polaków) spowodował, że zamiast koalicji zabudowały one niemal całość polskiej sceny politycznej i zwarły się w śmiertelnym boju.

Praktyka rządów PiS to pierwsza od czasu upadku komunizmu próba zmiany status quo i wprowadzenia na scenę nowych ludzi. Działaniom tym można wiele zarzucić. Sojusz z populistami z Samoobrony i LPR zaowocował awansami postaci, które na nie nie zasługiwały. PiS także nadmiernie upartyjnił kadrową rewolucję. Prawie nie widać było prób rozszerzania się na nowe środowiska, aby wciągać je do przebudowy państwa, a kryterium awansu zbyt często bywały partyjne układy.

Jednak mimo wszystkich błędów była to najbardziej ambitna próba przebudowy III RP, a więc naruszenia jej oligarchicznego systemu. Świadczy o tym także histeryczna reakcja establishmentu, który podjął – niestety w dużej mierze skuteczną – walkę w obronie swojego monopolu.

PO podłączyła się pod histeryczną kampanię przedstawiania rządów PiS jako państwa policyjnego. Ten niemający związku z rzeczywistością wizerunek udało się wdrukować w świadomość publiczną w wyniku przewagi opiniotwórczej establishmentu III RP. Zabieg ten umożliwił zdobycie władzy partii Donalda Tuska. Gorzej, że w konsekwencji nowe władze zaczęły przywracać porządek kadrowy III RP. Dzieje się to po części z powodu temperatury walki PO kontra PiS, która owocuje chęcią usunięcia wszystkich nominacji dokonanych za rządów Kaczyńskiego.

[srodtytul]Potrzeba fermentu[/srodtytul]

Szczupłość kadrowa PO powoduje, że sięgnąć ona musi po układ personalny III RP. Chęć utrzymania władzy sprawia, że partia ta coraz mocniej opiera się na „towarzystwie”. A układ ten domaga się eliminacji niewygodnych ludzi. Stąd kuriozalne apele funkcjonariuszy III RP na dziennikarskich etatach w „Polityce” czy „Wyborczej” o przyśpieszenie czystek kadrowych ze wskazaniami konkretnych ludzi w administracji czy mediach. Ich zbrodnią jest nominacja w czasie rządów PiS.

Moja sytuacja jest o tyle wygodna, że wprawdzie na stanowisko prezesa TVP zostałem powołany w tamtym okresie przy wsparciu tamtych władz, ale także zostałem przez te same siły wyrzucony. Mianowanie nie rzuca na mnie żadnego cienia. Mogę być oceniany wyłącznie za to, co w ciągu owych dziewięciu miesięcy zrobiłem (byłem w stanie zrobić), a czego zaniechałem. Dotyczy to wszystkich ludzi z tamtego naboru.

Oczywiście były nominacje, które posiadały piętno niewłaściwości, np. powoływanie na stanowisko w mediach polityka. Jednak samo powołanie przez ekipę Jarosława Kaczyńskiego nie jest z definicji złem większym niż nominacja z rąk Mazowieckiego. Co więcej, Polska potrzebuje całej fali nowych ludzi, którzy przewietrzyliby zatęchłą atmosferę III RP i wnieśli w nią ożywczy ferment.

Niedawne wyrzucenie dyrektora radiowej Trójki Krzysztofa Skowrońskiego obrodziło dyskusją o nominacjach. Zdaniem jednego z (umiarkowanych!) publicystów „Gazety Wyborczej” Skowroński może nawet był dobrym dyrektorem, ale dyskredytowało go źródło jego powołania. Mianowany został przecież przez prezesa radia, którego powołało PiS. A to zbrodnia nie do wybaczenia. Nie ma więc znaczenia, co zrobił i jak kierował radiem Skowroński. Jako nominat (pośredni) PiS powinien zostać odwołany.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?