Reelekcja obecnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego to zasadniczy cel jego brata Jarosława i kamień węgielny strategii PiS. Obserwatorzy oceniają to zwykle jako – przede wszystkim – wyraz braterskiej solidarności lidera Prawa i Sprawiedliwości z gospodarzem pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Nie kwestionując tego motywu trzeba stwierdzić, że przyczyna główna tego politycznego założenia jest inna.
[srodtytul]Zalety sytuacji[/srodtytul]
Otóż Kaczyński dostrzega plebiscytowy charakter, plebiscytowe znaczenie wyborów prezydenckich. Wyborów, które – ze względu m.in. na ich spersonalizowanie – angażują społeczeństwo bardziej niż inne. I z tego względu mogą odegrać rolę społeczno-politycznego „trendsettera”. Bardzo prawdopodobne, że w znaczący sposób mogą wpłynąć na wynik wyborów parlamentarnych. Dlatego – mimo że realna władza głowy państwa jest w Polsce ograniczona – są politycznie istotne.
I obserwatorzy, i politycy wiedzą, że jeśli wybory prezydenckie – tak jak ciągle jest prawdopodobne, a do niedawna wydawało się pewne – wygra Donald Tusk, to w opinii powstanie wrażenie, że, mówiąc kolokwialnie, „jest już posprzątane”, że zwycięstwo Platformy w wyborach parlamentarnych jest oczywistością. A takie przeświadczenie potrafi odegrać rolę samosprawdzającej się przepowiedni. Tak stało się w 2000 roku – przygniatająca wiktoria Aleksandra Kwaśniewskiego stworzyła właśnie atmosferę, że „jest już posprzątane”, i zaważyła na skali o rok późniejszego zwycięstwa SLD.
Traktowanie reelekcji Lecha Kaczyńskiego przez PiS jako podstawowego elementu politycznego planu tej partii nie jest więc nieracjonalne. Sęk w tym, że jest to cel jeśli nie nieosiągalny, to skrajnie trudny. Ze względów, na których analizowanie nie ma tu miejsca, prezydent konsekwentnie dołuje w rankingach. Zmiana tej sytuacji w ciągu roku, dzielącego nas od wyborów, choć teoretycznie możliwa, z miesiąca na miesiąc staje się coraz mniej prawdopodobna.