Tusk w pułapce niemożności

- Trudno znaleźć kogoś, kto jeszcze wierzy w jego „cuda”, premier coraz bardziej staje się już tylko „anty-Kaczyńskim”, a cała jego ekipa opozycją wobec opozycji – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 18.08.2010 22:41 Publikacja: 18.08.2010 02:08

Tusk w pułapce niemożności

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Platforma Obywatelska swój sukces w wyborach parlamentarnych 2007 r. zawdzięczała unikalnemu w dziejach III RP odwróceniu społecznych emocji. Był to jedyny moment, kiedy emocje pozytywne przeważyły nad negatywnymi. We wszystkich wyborach poprzednich, na każdym szczeblu, większość Polaków kierowała się złością na to, co się działo – przede wszystkim niezgodą na skutki zmian gospodarczych i ustrojowych, nazywane zarówno przez establishment, jak i przez społeczeństwo (w pełnej pogardzie dla prawdziwego sensu tych słów) liberalnymi i wolnorynkowymi.

Postkomunistyczna lewica zatriumfowała nad rozproszonymi siłami postsolidarnościowymi, ponieważ prostym Polakom się wydawało, że jako PZPR jest antytezą tych przemian i przywróci czasy Gierka. Za zdradę tych obietnic ukarali ją potem wyborcy przywróceniem władzy „Solidarności”, a gdy okazało się, że i ona kontynuuje „liberalny” kurs, narzędziem kary znowu była lewica.

Wreszcie w roku 2005 wspólny triumf PO i PiS wynikał z ich zgodnych zapowiedzi, że odrzucą całkowicie dotychczasowy model państwa, rozbiją rządzący nim układ i zbudują IV Rzeczpospolitą.

[srodtytul]Uwierzyć w marzenia[/srodtytul]

Większość komentatorów politycznych hołubi następującą wizję roku 2007: społeczeństwo pojęło wreszcie to, co „światłe elity”, czyli oni, tłumaczyli od dawna – że Kaczyński stanowi zagrożenie dla demokracji i modernizacji, skłóca nas z Europą i w ogóle jest prawicowym paranoikiem. Nie silą się przy tym na wyjaśnienie, z jakiego powodu zmasowana propaganda, która go tak przedstawia zawsze, od początku lat 90., nie przeszkodziła braciom Kaczyńskim w podwójnym zwycięstwie w roku 2005, a zadziałała dopiero na kilka tygodni przed wyborami. Hegemonię tego sposobu rozumowania w debacie publicznej utwierdza fakt, że podziela go także Jarosław Kaczyński i większość jego zwolenników, wierząc, iż decydująca była wrogość żywiona doń przez media.

Prawda jest bardziej złożona. Demokracja czy stosunki paneuropejskie nie pasjonują ogółu tak, jak się wydaje wielkomiejskim pożeraczom jedynie słusznej gazety. Nie przeszkadzało im, dopóki władza Kaczyńskiego zagrażać miała takim abstrakcjom; przeszkadzać zaczęło dopiero, gdy dostrzegli w niej zagrożenie dla siebie.

Gdyby PiS, tak jak czyni to obecna władza, godził się bez szemrania na powszednią, drobną korupcję, na całe to „ręka rękę myje”, na wszechwładzę korporacyjnych sitw, koterii i układów, nieustającą wymianę przysług i inne postpeerelowskie patologie życia codziennego, gdyby nie kazał pokazywać lekarzom, co mają w garażu, a oczyszczanie państwa ograniczył do polowania na – że tak to ujmę – Gudzowatych i Kulczyków, wyborcy nadal by miotane przez tzw. elity gromy liczyli mu raczej na plus („oni” go nienawidzą, to znaczy, że jest nasz) i sytuacja potoczyłaby się zgodnie z ówczesnymi lamentami „autorytetów”. Te zaś uznając, że w ciemnym polskim społeczeństwie populizm i „nienawiść” retoryki Kaczyńskiego gwarantuje im poparcie większości, ratunku upatrywały w sojuszu PO i SLD z Lepperem i Giertychem.

I gdyby Donald Tusk nie wyczuł, że coś się w społeczeństwie zmienia, że opłaci się zmienić retorykę, mówić o cudzie gospodarczym na miarę Irlandii, nowych autostradach (co jeszcze dwa lata temu wzbudziło by najwyżej wzruszenie ramion – następny magik od obiecywania gruszek na wierzbie), tylko poprzestał na kampanii w stylu „zasady PiS”, to nawet mimo oczywistego propagandowego przegrzania sprawy Sawickiej i hotelu Marriott wyniki skończyłyby się niewielkim zwycięstwem PiS, przy niższej frekwencji.

Przełom, wbrew stereotypowi, przyniosło Tuskowi nie tyle odwołanie się do nienawiści elit wobec prawicy w ogóle i Kaczyńskich w szczególności (bo ta nienawiść była w polityce establishmentu, jakkolwiek nazywały się jego konkretne reprezentacje, stałą), ale odwołanie się do emocji pozytywnej. W tym sensie mobilizacja za Tuskiem znacznej części elektoratu, głównie młodego, w roku 2007, miała w sobie coś z obamowskiego „we can do it!”.

Rzeczywiście, około dwóch milionów młodych ludzi uwierzyło, że „możemy to zrobić”, możemy „zmienić kraj” w Zachód, stać się państwem nowoczesnym, zamiast „tracić czas na rozliczenia”. Uwierzyło głównie dlatego, że weszło akurat w sprzyjający takiej wierze moment życia i odczuło poprawę bytu na tyle znaczącą, by upoważniała do marzeń.

Tusk może nie porywał jak Obama, ale kojarzył się z nadzieją na lepszą przyszłość znacznie bardziej niż jego rywal, postrzegany jako zajęty bez reszty dogrywaniem jakichś zamierzchłych wojen.

[srodtytul]We cannot do it[/srodtytul]

Co Tusk z tym bezprecedensowym wybuchem pozytywnych emocji zrobił? Nic właśnie. Zmarnował, dziś można to powiedzieć ponad wszelką wątpliwość. Bardzo szybko okazało się, że, wręcz przeciwnie – „we cannot do it”. Nie możemy! Nijak się nie daje! I cała energia nowej władzy idzie już tylko na usprawiedliwianie, dlaczego „nie możemy”. Oczywiście, przez Kaczyńskiego.

Fakt, że władza rządu ograniczona jest wetem prezydenta, że opozycja krytykuje posunięcia władzy, w krajach cywilizowanych rzeczy oczywiste, u nas okrzyczano istnym horrendum, przeszkodą, której usunięcie musi być wstępnym warunkiem jakiejkolwiek poprawy.

Fakt, iż przeszkoda ta już została usunięta, zmienia tylko tyle, że teraz trzeba szybko wymyślić nową. Władza, która od niemożności spełnienia oczekiwań odwraca uwagę wskazywaniem wroga i rozpętywaniem świętej wojny, wchodzi na równię pochyłą. Wkrótce nie jest już w stanie funkcjonować bez nienawiści i pogardy, a nienawiść i pogarda pożerają coraz więcej, w końcu także i ją samą, tym bardziej, im bardziej staje się niezdolna do działania pozytywnego.

A Tusk zrobić niczego pozytywnego nie może z przyczyny zasadniczej: żadna władza nie jest w stanie przeprowadzić reform godzących w struktury, na których się opiera. Władza Tuska opiera się na poparciu rozmaitych układów urzędniczo-mafijnych, które, poza wspólną nienawiścią do zagrażających im przez chwilę (bardziej zresztą w retoryce niż faktycznie) Kaczyńskich łączy też chęć zachowania, a nawet poszerzania swych wpływów. To zaś możliwe jest tylko w feudalnym w swej istocie, patologicznym modelu państwa postkomunistycznego.

Gdyby wprowadzić wolny rynek, wyzwolić przedsiębiorców spod dyktatu administracji i odebrać jej możność wymuszania różnego rodzaju łapówek, z czego żyłyby te setki tysięcy urzędników państwowych i samorządowych? Z pensyjek? A jak zmieniłaby się pozycja lobby ordynatorsko-profesorskiego, gdyby zdemonopolizować ubezpieczenia zdrowotne? Co oznaczałoby dla udzielnych profesorów przeoranie naszego światka akademickiego na wzór zachodni? A dla prawników poddanie ich działalności takim samym zasadom jak w Niemczech czy Wielkiej Brytanii?

[srodtytul]Coraz więcej złego[/srodtytul]

Można pytać, czego chcemy, od spraw ważnych po piłkę kopaną, odpowiedź będzie zawsze ta sama: nie da się nic zrobić, bo zbyt wielu zbyt wiele by na tym straciło, i to właśnie tych wielu, których poparcia władza potrzebuje. O modernizacji może sobie władza pogadać, ale tylko jeśli ma ona polegać na promowaniu gejostwa i rugowaniu z przestrzeni publicznej krzyża – zresztą i to nie, bo z biskupami też się trzeba liczyć.

Na dodatek wokół nowego prezydenta nieuchronnie będzie się odtwarzać dawny LiD. Orłów może w tym towarzystwie nie ma, ale ono właśnie przejmie nieuchronnie (z przyczyn, mówiąc językiem Jarosława Kaczyńskiego, „genetycznych”) poparcie najbardziej wpływowych mediów, a mając za bohatera pozytywnego prezydenta, który, jak dowiódł tego Aleksander Kwaśniewski, w oczach wyborców nie ponosi odpowiedzialności za nic, będą mogły sztorcować Tuska zarazem jako nie dość reformującego gospodarkę i nie dość liberalnego obyczajowo. Dopóki Tusk budził nadzieje, mógł sobie próby napominania ze strony salonowych mediów ważyć lekce. Ale wciąż trudniej znaleźć kogoś, kto jeszcze wierzy w jego „cuda” Tusk coraz bardziej staje się już tylko „anty-Kaczyńskim”, a cała jego ekipa – opozycją wobec opozycji.

Jedyną możliwą odpowiedzią na te problemy jest więc mocniej atakować braci Kaczyńskich (także tego nieżyjącego), bardziej straszyć Jarosławem, silniej akcentować, że każde osłabienie Tuska grozi „powrotem IV RP”. I nie dać się w tym przelicytować. Walka klas musi się zaostrzać w miarę postępów... To oznacza, że nie tylko potrzebuje Tusk więcej Palikota, więcej Niesiołowskiego, Kutza – ale też, że musi im zacząć jakoś płacić. Może nie wszystkim, bo niektórymi kieruje zwykła, nazwijmy to uprzejmie, idiosynkrazja, ale taki na przykład Palikot ma świadomość swej rosnącej ceny i zagrożenia, jakie mógłby dla premiera stworzyć. Nie bez kozery pozwala sobie już na protekcjonalny ton wobec Bronisława Komorowskiego (któremu „załatwił prezydenturę”), a nawet na krytykę samego Tuska.

Im bardziej Tusk nie może zrobić nic dobrego, tym więcej musi robić złego. Tylko dzisiaj wydaje się nam, że polska debata publiczna jest do cna zdeprawowana – za rok chamskie okrzyki pijaków pod krzyżem wydadzą nam się równie niewinne, jak dziś zapomniane już tyrady Leppera o Balcerowiczu. Spełniają się, z dwudziestoletnim opóźnieniem, jeremiady michnikowszczyzny o „spirali nienawiści”, której uruchomieniem groziło jakoby pozbawienie nomenklatury ukradzionego mienia i przywilejów. A że spełniają się w ogromnym stopniu właśnie za jej sprawą, i że to ona właśnie wychowała nowych Niewiadomskich? Może coś jest w twierdzeniu, że Pan Bóg ma dość specyficzne poczucie humoru...

Platforma Obywatelska swój sukces w wyborach parlamentarnych 2007 r. zawdzięczała unikalnemu w dziejach III RP odwróceniu społecznych emocji. Był to jedyny moment, kiedy emocje pozytywne przeważyły nad negatywnymi. We wszystkich wyborach poprzednich, na każdym szczeblu, większość Polaków kierowała się złością na to, co się działo – przede wszystkim niezgodą na skutki zmian gospodarczych i ustrojowych, nazywane zarówno przez establishment, jak i przez społeczeństwo (w pełnej pogardzie dla prawdziwego sensu tych słów) liberalnymi i wolnorynkowymi.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?