Platforma Obywatelska swój sukces w wyborach parlamentarnych 2007 r. zawdzięczała unikalnemu w dziejach III RP odwróceniu społecznych emocji. Był to jedyny moment, kiedy emocje pozytywne przeważyły nad negatywnymi. We wszystkich wyborach poprzednich, na każdym szczeblu, większość Polaków kierowała się złością na to, co się działo – przede wszystkim niezgodą na skutki zmian gospodarczych i ustrojowych, nazywane zarówno przez establishment, jak i przez społeczeństwo (w pełnej pogardzie dla prawdziwego sensu tych słów) liberalnymi i wolnorynkowymi.
Postkomunistyczna lewica zatriumfowała nad rozproszonymi siłami postsolidarnościowymi, ponieważ prostym Polakom się wydawało, że jako PZPR jest antytezą tych przemian i przywróci czasy Gierka. Za zdradę tych obietnic ukarali ją potem wyborcy przywróceniem władzy „Solidarności”, a gdy okazało się, że i ona kontynuuje „liberalny” kurs, narzędziem kary znowu była lewica.
Wreszcie w roku 2005 wspólny triumf PO i PiS wynikał z ich zgodnych zapowiedzi, że odrzucą całkowicie dotychczasowy model państwa, rozbiją rządzący nim układ i zbudują IV Rzeczpospolitą.
[srodtytul]Uwierzyć w marzenia[/srodtytul]
Większość komentatorów politycznych hołubi następującą wizję roku 2007: społeczeństwo pojęło wreszcie to, co „światłe elity”, czyli oni, tłumaczyli od dawna – że Kaczyński stanowi zagrożenie dla demokracji i modernizacji, skłóca nas z Europą i w ogóle jest prawicowym paranoikiem. Nie silą się przy tym na wyjaśnienie, z jakiego powodu zmasowana propaganda, która go tak przedstawia zawsze, od początku lat 90., nie przeszkodziła braciom Kaczyńskim w podwójnym zwycięstwie w roku 2005, a zadziałała dopiero na kilka tygodni przed wyborami. Hegemonię tego sposobu rozumowania w debacie publicznej utwierdza fakt, że podziela go także Jarosław Kaczyński i większość jego zwolenników, wierząc, iż decydująca była wrogość żywiona doń przez media.