Żal i gniew to ważne motywy nie tylko w polskiej polityce. W ciągu ostatnich tygodni w obozie rządzącym nagromadziło się ich sporo. Pomimo atmosfery świętowania zwycięstwa.
Ktoś więcej niż notariusz
Prezydent Bronisław Komorowski uznał, że Donald Tusk występujący w roli premiera w pięć minut po wyborach wyszedł poza swoją rolę. Jeśli Tusk tak się zachował, to dlatego, aby upokorzyć prezydenta – huczało w dużym pałacu.
Z kolei staro-nowy szef rządu ma pretensję o "parodię konsultacji" w tymże pałacu. Kiedy Komorowski zażądał, aby wszystko odbyło się zgodnie z konstytucyjnymi regułami, został przez Tuska zestawiony – w rozmowach z partyjnymi kolegami – z Lechem Kaczyńskim. Liderowi PO wyszło nawet, że poprzedni, wrogi mu, prezydent szybciej go uznał w 2007 roku za oczywistego premiera niż obecny.
W ludzkich kategoriach Tusk przypomina chłopca, który wygrał mecz, a jednak rozzłoszczony ciska piłką w kolegów, którzy niedostatecznie ucieszyli się z jego zwycięstwa. Można zrozumieć, że eliminuje Grzegorza Schetynę z funkcji marszałka – Ewa Kopacz nie wejdzie w sojusz z prezydentem przeciw niemu. Ale Tusk jeszcze musi obwiniać partyjnego zastępcę – naturalnie w prywatnych rozmowach – o "despekt", jakiego miał doznać od Komorowskiego.
A przecież z punktu widzenia logiki ustrojowej to Komorowski miał rację – wersja procedowania zaproponowana przez Pałac Prezydencki była prawidłowa. Stabilna koalicja PO – PSL i tak oznacza zawężenie pola działania głowy państwa jako ewentualnego arbitra. Ale Tusk chciał zamanifestować to możliwie ostentacyjnie.