W istocie i sfery symboli dotknął u nas rozkład. Jeśli słowa "Bóg, Honor, Ojczyzna" są w jednej z wiodących stacji telewizyjnych podawane jako konkretny (i zresztą jedyny) przykład "haseł wzywających do agresji", jeśli dla może niezbyt licznej, ale wpływowej, części elit dzień 11 listopada jest świętem nie odzyskania niepodległości po latach powstań i represji, ale jakiejś bliżej nieokreślonej "kolorowości" i "tolerancji" dla wszystkiego, z ekscesami niemieckich bojówkarzy włącznie, i jeśli ich świętowanie polega na tańcu w rytm piosenki "Dymać Orła Białego" (co z dumą opisuje na stronie internetowej "Krytyki Politycznej" piosenki tej autor i na kolorowym wiecu wykonawca), a biało-czerwone flagi i historyczne mundury stają się przedmiotem agresji "antyfaszystów" – to trudno znaleźć słowa na opisanie śmietniska, w jakie opiniotwórcze salony zamieniły część polskich umysłów.
W tej sytuacji cieszy, że premier – być może zobaczywszy w Internecie, ile tysięcy ludzi zgromadził Marsz Niepodległości – sięgnął w swym exposé po retorykę, od której wcześniej stronił. Usłyszeliśmy, między innymi, wezwanie, by być "wielkim silnym narodem", usłyszeliśmy o obowiązku wdzięczności wobec narodu i inne podobne frazy – najwyraźniej słowo "naród", pod wpływem lewicy do niedawna wstydliwie rugowane ze sfery publicznej, zaczyna wracać do łask.
To powrót zdrowego rozsądku, bo kryzys pokazał dobitnie, że z problemami radzić są sobie w stanie tylko państwa narodowe. To nie na żadne organa wspólnotowe, ale na rządy Niemiec, Francji i innych państw zwracają się dziś wszystkie oczy. Bez tego, co symbolizują Orzeł Biały i nasza flaga, nie przetrwamy.
Autor jest publicystą tygodnika "Uważam Rze"