W pierwszy weekend stycznia całą pierwszą stronę "Gazety Wyborczej" wypełnił portret Janusza Palikota. Na czytelników patrzy przystojny, nieco zamyślony mężczyzna. To zachęta do lektury wywiadu. Nie jest to rozmowa ze znanym skandalistą, który epatuje świńskim ryjem albo sugeruje, że prezydent jest alkoholikiem i odpowiada za katastrofę smoleńską, lub też namawia do używania ((miękkich) narkotyków. To nie jest też wywiad z biznesmenem, który zrobił pieniądze na produkcji taniego alkoholu. Dziennikarka nie pyta o rzekome interesy w raju podatkowym ani o finansowanie kampanii wyborczej. Przedmiotem wywiadu jest filozofia człowieka i religii. Wypowiada się myśliciel, który zamierza zmieniać świat w zgodzie ze swymi ideami.
Palikot wydał w przeszłości wiele milionów na popularyzowanie swojej osoby. Skutecznie. Ale jeżeli myśli – a na pewno myśli – o swojej politycznej karierze, to nie może na tym poprzestać. Na szczęście dla niego może liczyć na "Gazetę Wyborczą". Dlaczego? Może "Gazeta" – tak jak pogardzane przez nią tabloidy – goni za kasą? Może. Ale można też poszukiwać innego wyjaśnienia: nieco spiskowego. To ryzykowne, ale decyduję się na nie powodowany doświadczeniem.
Nic nie dzieje się przypadkiem
Gdy przed laty Adam Michnik opublikował najsłynniejszy chyba swój tekst ("Wasz prezydent, nasz premier"), to – choć się z nim nie zgadzałem – podziwiałem publicystyczną fantazję autora (do takiej interpretacji przekonał mnie dodatkowo Bronisław Geremek). Po kilku jednak latach przeczytałem dokument, z którego jasno wynikało, że Michnik wcześniej tę propozycję (łącznie z nazwiskiem kandydata na premiera) przedstawił w KC PZPR. Poczułem się głupio, bo sądziłem, że należę do grona osób mających wpływ na politykę naszego obozu. Ale wyciągnąłem też wniosek: w "Gazecie Wyborczej" nic nie ukazuje się przypadkowo. Dziś wiem też, że Adam Michnik ("dożywotni" redaktor) nie zrezygnował z roli politycznego animatora.
Nie tylko i nie najbardziej o Palikota jednak chodzi. Kto czyta "GW", mógł zauważyć, że od kilku lub kilkunastu miesięcy sporo tam tekstów o Kościele i religii utrzymanych w sceptycznym tonie. Byłem kiedyś szefem partii (Unii Pracy) wyczulonej na polityczną obecność Kościoła i pamiętam, że "na tamtym etapie" "Gazeta" nie była naszym sojusznikiem. Nie mogę sobie przypomnieć, żeby sprzeciwiała się wprowadzeniu (cichcem) religii do szkół, podpisaniu konkordatu czy zapisaniu w konstytucji, że: "Stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem katolickim określa umowa międzynarodowa zawarta ze Stolicą Apostolską i ustawy (art. 25, ust. 4)".
Ale wtedy biskupom kłaniali się przyjaciele "Gazety" z UD, a potem UW. Nie tylko się kłaniali – mieli też (jak potem Leszek Miller) do Kościoła sprawy. Ale teraz obowiązuje nowa prawda etapu.