Chodzi tu o terapię, która miałaby prowadzić do zmiany orientacji seksualnej pacjenta, jego tożsamości płciowej, a nawet jego ekspresji płciowej (tj. m.in. zachowania, stroju, makijażu). Niepokój wobec zapisów projektu wyraził dr Błażej Kmieciak, z Instytutu Ordo Iuris. W protekcjonalnym i karzącym tonie odpowiedzieli mu prawnicy i działacze KPH (Gierdal, Knut, Skonieczna). Warto przyjrzeć się ich argumentacji, by zbadać, z czego wynika ta próba intymidacji oponenta oraz jak współgra z procesem nabywania praw przez osoby i środowiska LGBT. Wpierw zatem uwypuklę pewne wątki pojawiające się w argumentacji KPH, z czego dopiero wyniknie właściwy temat mojego tekstu, tj. polityczność psychiatrii i diagnostyki psychologicznej.
Autorzy piszą, że ustawa jest „wymierzona przeciwko szerzeniu fałszywego i nienaukowego przekonania, że orientacja inna niż heteroseksualna jest czymś nieprawidłowym i że należy ją zmienić”. Wyrażone przez Kmieciaka przypuszczenie, że „wypowiedzenie publiczne stwierdzenia: «homoseksualizm to zaburzenie» wiązałoby się zapewne dla autora tych słów z silną krytyką” uznają za „prowokacyjne” i „nienaukowe”, a nawet sugerują, że podobny pogląd właściwie wyklucza ze wspólnoty naukowców („Biorąc pod uwagę, że jest ono nienaukowe, a sam autor chce być postrzegany jako naukowiec, takie pytanie nie powinno pojawić się w jego tekście”).
Dalej, autorzy z KPH nie dopuszczają rozważań „na temat czynników kształtujących orientację seksualną człowieka”, gdyż to przypomina – ich zdaniem niedopuszczalne – próby „ustalenia źródeł „choroby”, a przez to „wartościowania różnych orientacji seksualnych na lepsze i gorsze”. Innymi słowy, nie wolno wyrażać żadnych wątpliwości na temat orientacji homoseksualnej czy tratować jej jako patologii rozwoju psychoseksualnego. Trzeba ją traktować jako oczywistą per se, a ewentualne pytania i zastrzeżenia – w tym zapewne te dotyczące sposobu życia – mają być przemilczane. Co więcej, kwestii tej (np. źródeł homoseksualizmu) w ogóle nie należy badać, a przecież rozwój ludzki, w tym psychoseksualny, jest po prostu jednym z ważnych problemów nauki. Mamy tu zatem ważną wadliwość metodologiczną związaną z ignorowaniem różnicy między opisem a oceną. W gruncie rzeczy chodzi o tabuizację kwestii. Lub – inaczej – pełna aprobata dla homoseksualizmu i postulatów LGBT ma być ortodoksją, a każdy inny pogląd – herezją. Pozostaje otwartą kwestia ewentualnej karalności tego odstępstwa.
Autorzy z KPH przyjmują aprobatywnie końcowe twierdzenie Kmieciaka, że „rację mają zwolennicy twierdzenia wskazujący, iż orientacja seksualna nie powinna podlegać leczniczej modyfikacji”. Podają ciekawe uzasadnienie: „nikt nie powinien cierpieć z powodu tego, kogo kocha”. Pojawia się tu zatem nagle kategoria i kryterium miłości. Ludzie jednak, jak świat światem, cierpią z powodu miłości, a związki świadome i dobrowolne nie zawsze są dobre i zdrowe. Podobne postulaty z zakresu moralnego humanizmu mogą zatem wyrażać pewne wspólne nam wszystkim pragnienie czy tęsknotę. Nie są jednak argumentem w sporze o prawną ocenę związków. Innymi słowy możemy tu mieć do czynienia z kontrowersyjnym – antropologicznie, historycznie, cywilizacyjnie - przekonaniem, że wszystkie osoby, w dowolnych układach, darzące się miłością powinny mieć prawo do formalizacji prawnej swojej relacji. Społeczeństwo może przyjąć taki punkt widzenia, może go też odrzucić. By jednak uczynić jedno bądź drugie, podobny postulat musi być wyrażony wprost, a nie jedynie dany domyślnie.
W końcu zaś autorzy z KPH stwierdzają, że „pseudoterapie konwersyjne powodują m.in. obniżenie poczucia własnej wartości, negatywny stosunek do seksualności, depresję, poczucie winy, wycofanie społeczne oraz próby samobójcze. Dlatego uważamy, że Państwo ma nie tylko możliwość, ale również obowiązek zakazywać tego rodzaju oddziaływań”. Można tu wyrazić wątpliwość, czy istotnie rola państwa jest tu rozumiana prawidłowo. Ważniejsza jednak wydaje mi się kwestia antropologiczna: dlaczego człowiek miałby nie cierpieć z powodu tego, kim jest? Dlaczego stosunek do własnej seksualności miałby być wyłącznie aprobatywny? Czy naprawdę w życiu ludzkim ma już nie być miejsca za niezadowolenie, dysgust, zwątpienie, rozpacz? Są to fenomeny, które różnią nas od zwierząt. Do istoty człowieka, człowieka jako takiego, należy to, że o sobie wątpi, że bywa z siebie niezadowolony, że od siebie wymaga, że się powstrzymuje, że pyta o najlepszy, pozostający w jego zasięgu „projekt egzystencjalny”. Miejscem szczególnego, ustrukturyzowanego namysłu nad własną kondycją, a zatem i wypracowaniem stosunku do samego siebie, jest relacja terapeutyczna. Stwierdzenie tego nie jest głosem „za” praktykami konwersyjnymi. Wprost przeciwnie, uznaję ich bezcelowość. Kwestionuję jednak wątek antropologiczny przewijający się tak w projekcie ustawy, jak w omawianej polemice Kmieciak – KPH. Zakładam, że moje wątpliwości okażą się całkowicie niezrozumiałe dla autorów ustawy i komentowanego tekstu. Mam jednak nadzieję, że zostaną zrozumiane choć przez niektórych czytelników tego tekstu.