Informacje o rządowych projektach reformy służb specjalnych, opublikowane przez „GW”, budzą we mnie uczucia mieszane.
Pomysł stworzenia nowego ciała, mającego kontrolować służby, wydaje mi się słuszny. Dowodzi tego praktyka całego 23-lecia, ze szczególnym uwzględnieniem ostatnich lat, kiedy to państwem, w tym służbami, rządzi w sposób coraz bardziej niekontrolowany jedna partia, wspierana przez większość mediów i niemal cały establishment.
Taka sytuacja nawet świętego narazi na pokusy różnego rodzaju nadużyć. W tym [pauza] związanych z użyciem służb. Co więcej, naraża na pokusy nie tylko wpływających na służby polityków, ale też samych ludzi służb - tych, którzy są silnie związani z bezkarną władzą.
Dlatego idea nowego organu kontrolnego, powoływanego przez Sejm i mającego dostęp do wszystkich, w tym najtajniejszych dokumentów (który także powinien moim zdaniem mieć prawo do wzywania poszczególnych funkcjonariuszy do składania przed nim wyjaśnień i zwalniania ich w tym celu z tajemnicy służbowej), wydaje mi się ze wszech miar słuszną. Nie będzie ona jednak miała większego sensu, jeśli opozycji nie zapewni się realnego wpływu na jej skład. Bez tego doprawdy trudno, aby niechętna rządowi część opinii przyjęła nową komisję z bodaj ograniczonym zaufaniem.
Realizację tego postulatu można zapewnić w różny sposób. Można np. tak wysoko ustawić barierę głosów, niezbędnych dla zostania członkiem komisji, że konieczne byłoby porozumienie wszystkich głównych sił parlamentarnych. Albo odwrotnie - zapisanie w ustawie, że każdy klub parlamentarny mający w Sejmie 10 lub więcej procent ma rekomendować spełniającą kryteria osobę, i bez nominanta każdego z takich klubów komisja nie może działać. Ale realne spluralizowanie jej składu jest absolutnie konieczne, jeśli nowa instytucja ma w ogóle mieć sens.
Moją obawę wzbudza natomiast założenie „przestawienia służb na informowanie o zagrożeniach ekonomicznych państwa”, które szef MSW Jacek Cichocki doprecyzowuje: Służby nie powinny się koncentrować na efekcie procesowym (czy uda się zebrać materiał do oskarżenia o przestępstwo), tylko informować prewencyjnie.
Otóż założenie to wydaje mi się groźne. Zwłaszcza w konkretnych, polskich warunkach. Bez względu na intencje projektodawców może to bowiem w sferze szeroko rozumianej problematyki korupcyjno-aferalnej sprzyjać decyzyjnemu woluntaryzmowi rządzących. Może rodzić zbytnią swobodę podejmowania decyzji, co zrobić z daną sprawą, o której narastaniu służby właśnie dyskretnie informują rządzących? Doprowadzić do prokuratury?
A może właśnie w interesie sprawującej władzę formacji „rozbroić” aferę bez publicznego prania brudów - komuś zasługującemu na karę więzienia zmyć głowę, komuś pogrozić palcem, kogoś przesunąć na niższe stanowisko? A może... może w ogóle nic nie zrobić?
Obawiam się, że ten aspekt opisywanej przez „GW” reformy może sprzyjać „skręcaniu” spraw, a co najmniej - oskarżeniom o owo „skręcanie”.